To niesamowite, jak wydawca może skazać dobrą grę na śmierć, wybierając niekorzystną datę premiery. Stosunkowo niedawno pięknie udowodnił to Titanfall 2 (2016 rok to praktycznie wczoraj, cicho tam), który na tarczy wrócił ze starcia z Battlefieldem 1 i Call of Duty: Infinite Warfare. Tego typu sytuacje nie są jednak niczym nowym i świetnym tego przykładem jest Shantae – pełna uroku i niezwykle grywalna metroidvania na Game Boy Color, debiutująca na rynku niedługo po premierze Game Boya Advance. W efekcie gra WayForward, pomimo wysokiej jakości wykonania, rozeszła się szacunkowo w 20-25 tysiącach egzemplarzy.
Lampa ze złota
Na całe szczęście marka przetrwała. Kilka lat po jej debiucie pojawił się sequel, otwierający drogę do następnych kontynuacji. Ich pozytywny odbiór przyczynił się natomiast do tego, że oryginalna Shantae doczekała się wznowionych wydań na 3DS-a i Switcha, a początkiem czerwca pojawiła się również na PlayStation 4 i PlayStation 5. Całe szczęście, bo tytuł ten bez dwóch zdań można zaliczyć do grona kultowych klasyków, a przez niską sprzedaż oryginału kartridże osiągają na aukcjach horrendalnie wysokie ceny. Dość powiedzieć, że na reedycję od Limited Run Games należy wyłuskać 400 zł, a za wersję na Game Boy Color można by kupić samochód (jedyna aukcja na Ebayu straszy kwotą 27 765 zł, bez przesyłki).
Jeżeli zatem chcielibyście sprawdzić, o co z tą całą Shantae chodzi, zdecydowanie polecałbym zainteresowanie się wersjami cyfrowymi na współczesne platformy. Zwłaszcza że za jakieś 40 zł otrzymacie absolutnie kapitalną produkcję, która zakwestionuje Wasze postrzeganie możliwości Game Boya. Shantae to graficzny cukierek i absolutny pokaz kunsztu. To produkcja przepełniona intensywnymi kolorami, świetnie narysowanymi postaciami i różnorodnymi miejscówkami. Game Boy Color, choć pozornie wygląda jak wariacja na temat oryginalnego Game Boya, pozwolił twórcom na wygenerowanie powalającej, jak na możliwości sprzętu, grafiki, wliczając w to przewijanie z efektem paralaksy. Jeżeli do tej pory Game Boye kojarzyliście z Pokemonami lub czymś pokroju Castlevania: The Adventure, to Shantae zrewiduje Wasze poglądy.
Odnajdź swoją drogę
Na ślicznie wyglądającej grafice się jednak nie kończy, bo tytuł ten to przede wszystkim solidna metroidvania, pokazująca, czym kilkanaście lat wcześniej mogła być Castlevania II: Simon’s Quest, gdyby tylko twórcy odpowiednio ją przemyśleli. Zasady rozgrywki są z grubsza takie same. Jako Shantae, pozbawiona mocy dżinka, otrzymujemy proste zadanie – powstrzymać piratkę Risky Boots przed zniszczeniem świata przy pomocy skradzionego silnika parowego. W tym celu musimy odnaleźć cztery artefakty, ukryte w czterech świątyniach. By uzyskać do nich dostęp, należy przemierzyć świat i odwiedzić kilka miasteczek w poszukiwaniu wskazówek. Historia i kolejność odwiedzanych świątyń są liniowe, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by w międzyczasie pozwiedzać okolicę i pozbierać liczne, rozsiane po świecie znajdźki.
Warto, bo każda z nich oferuje przyjemne bonusy. Pojemniki na serca zwiększają naszą żywotność, zagubione ośmiorniczki pozwolą na szybką podróż pomiędzy poszczególnymi miastami, a zgromadzenie dwunastu świetlików wynagrodzi nas zdolnością wykonania leczniczego tańca. No właśnie, taniec. To zdecydowanie jedna z najbardziej wyróżniających Shantae spośród innych metroidvanii mechanik. W trakcie rozgrywki możemy nauczyć się dziesięciu układów tanecznych, potrzebnych nie tylko do skorzystania z szybkiej podróży i leczenia, ale także transformacji w zwierzęta – małpę, słonia, pająka lub harpię. Tych ostatnich Shantae uczy się w każdej świątyni, odblokowując tym samym możliwość dotarcia do nowych miejscówek lub rozwiązania wcześniej niemożliwych do ukończenia zagadek środowiskowych.
Dżiny nie umieją tańczyć
Ciekawy patent, ale mam wrażenie, że twórcy nie do końca dobrze go zaimplementowali. Zdecydowanie zbyt długo zajęło mi zrozumienie, jak poprawnie wykonać jakikolwiek układ. Każdy taniec wymaga bowiem zaliczenia rytmicznej minigierki, które same w sobie nie są ani długie, ani trudne, ale to, w jakim rytmie należy wciskać kolejne przyciski, nie jest do końca czytelne, więc załapałem to dopiero po licznych próbach i wielu, wielu błędach. Jest to o tyle problematyczne, że tańce to jedna z głównych mechanik Shantae, więc kiedy z początku moje próby zamiany w małpę sprowadzały się do loterii, byłem bliski rzucenia gry w kąt z frustracji.
Nie pomagał też fakt, że poza tym Shantae jest mechanicznie dość prostą (a w pierwszych godzinach wręcz prostacką) produkcją. Do dyspozycji mamy zaledwie atak kucykiem głównej bohaterki, skok, sprint i kucnięcie. Nasze możliwości ofensywne nie należą zatem do zbyt przepastnych. Z czasem sytuacja się na szczęście zmienia. Za zdobywane z pokonanych przeciwników kryształy możemy kupić dodatkowe umiejętności (ot, choćby kopniak z przewrotem do tyłu) oraz liczne przedmioty, jak chociażby mikstury lecznicze czy kule ognia. Ich posiadanie jest kluczowe, bo wrogowie potrafią być dość wytrzymali (zwłaszcza kiedy zapada noc, zwiększająca ich zdrowie), więc każda pomoc jest tu na wagę złota.
*odgłos ściszanego radia*
Dość problematycznie niestety wypada również nawigacja, aczkolwiek trudno jest mi za to winić twórców. Game Boy Color dysponował mikroskopijnym, jak na dzisiejsze standardy, wyświetlaczem, więc większość tego typu produkcji na tę platformę boryka się z tym problemem. Zmniejszenie wielkości sprite’ów pewnie by odrobinę pomogło, ale odbyłoby się to kosztem nadającej Shantae masę uroku oprawy graficznej. Nie uważam jednak, by było to tego warte. Przeciwnicy i pułapki mimo wszystko rzadko biorą nas z zaskoczenia, a lokacji, choć nawigacja po nich jest upierdliwa, można się nauczyć. Szkoda jedynie, że twórcy nie zdecydowali się na zaimplementowanie nawet najprostszej mapy, która znacząco uprzyjemniłaby eksplorowanie lochów.
Dżinka warta górę pieniędzy
Wciąż jednak są to problemy niezdolne do przyćmienia tego, jak dobrą produkcją jest Shantae. fabuła, wciąż ślicznie wyglądająca grafika i dość unikalna mechanika rozgrywki sprawiają, że po Shantae warto sięgnąć nawet przeszło dwadzieścia lat po premierze. Warto przy tym uczciwie zaznaczyć, że jeżeli nie rajcuje Was retro, to pewnie lepiej bawić będziecie się przy świeższych kontynuacjach, które prawdopodobnie wyeliminowały większość problemów oryginału i rozwinęły pomysły jego twórców. Niemniej, jeśli po ich przejściu wciąż będzie Wam mało przeuroczej dżinki, koniecznie po pierwsze Shantae sięgnijcie.