Nadeszła oto wiekopomna chwila. Po jedenastu latach do portu przybiło w końcu wyczekiwane (powiedzmy) Skull and Bones, mające swoje korzenie jeszcze w kapitalnym Assassin’s Creed IV: Black Flag. Podróż ta była długa i pełna niebezpieczeństw, ale załoga Ubisoft Singapore zdołała po wielu bojach dotrzeć do celu, tym samym wypuszczając graczy na bezmiar oceanu, by rabowali i plądrowali wszystko to, co nie jest przytwierdzone do podłogi. Pytanie brzmi tylko, czy było warto, czy może lepiej byłoby, gdyby Skull and Bones zatonęło i zostało zapomniane, leżąc gdzieś na dnie wraz z wrakami innych mu podobnych?
Tęskne spojrzenie w przeszłość
Przede wszystkim należy zaznaczyć, że choć Skull and Bones czerpie garściami z Black Flaga, to absolutnie nim nie jest. Najnowszy tytuł Ubisoftu skupia się niemalże wyłącznie na pływaniu łajbą, a choć w niektórych lokacjach można wyjść na brzeg, by uzupełnić zapasy lub poszukać skarbu, jest to element w zasadzie kompletnie pomijalny i absolutnie nieciekawy. Prawdziwa magia dzieje się na morzu, kiedy nasz statek przecina fale, walczy z dującym wiatrem i ostrzeliwuje wrogie jednostki, zarówno te sterowane przez SI, jak i żywych graczy (potyczki PvP są jednak opcjonalne).
Walka jest tutaj absolutnie kapitalna i każdorazowo dostarcza masy emocji. Kolejne dawki adrenaliny pompowane są do naszej krwi za każdym razem, gdy do dział ładowane są nowe kule. Nic jednak dziwnego, skoro dosłownie przeszczepiono ją z Black Flaga. Każdy fan Assassin’s Creed odnajdzie się tu zatem błyskawicznie, ale nawet zupełny nowicjusz nie będzie miał najmniejszych problemów ze zrozumieniem, z czym się to wszystko je. Mechanika jest w końcu banalnie prosta. Nasz statek posiada maksymalnie cztery działa z każdej strony oraz – przy większych jednostkach – moździerz pośrodku. Wystarczy obrócić kamerę w kierunku celu, wycelować i strzelić. Samą łajbą również steruje się niebywale łatwo, ustawiając jedną z trzech dostępnych prędkości i od czasu do czasu korygując kierunek rejsu.
Najmniej interesujący pirat świata
Problem w tym, że to w zasadzie jedyny niezaprzeczalnie pozytywny aspekt Skull and Bones. Cała reszta jest już niestety zwyczajnie nijaka. To produkcja, która, choć jej zamysł zmieniano wielokrotnie, nie potrafi zachwycić absolutnie niczym poza walką. Wszystko to, na co poświęcamy czas pomiędzy potyczkami, to monotonny grind, niesprawiający zbyt wiele frajdy. Fatalna jest chociażby główna linia fabularna, której tak naprawdę mogłoby nie być. Bohaterom brakuje charakteru, a kolejne zadania nie wywołują żadnych głębszych emocji, stając się tym samym po prostu kolejnym elementem do odhaczenia. Co gorsza, jako że nasz protagonista jest niemy, wszystkie rozmowy stanowią monotonne wykłady, przy których wyjątkowo trudno jest zwalczyć chęć sięgnięcia po telefon. Szkoda, bo już Black Flag pokazał, że jak najbardziej można opowiedzieć dobrą i emocjonującą historię o piratach, znacząco wzbogacającej doświadczenia płynące z rozgrywki.
Nie byłby to oczywiście większy problem, gdyby Skull and Bones wynagradzało ten brak wciągającym gameplayem. Problem w tym, że o ile walki są naprawdę świetne (powtarzam się, wiem, ale nie chciałbym, by informacja ta zginęła w sztormie narzekań), o tyle już wszystko poza nią męczy. Samo podróżowanie jest raczej smutną koniecznością, bo mapa, choć olbrzymia i teoretycznie zróżnicowana (rozciąga się w końcu od wschodnich wybrzeży Afryki aż po Azję), stworzona została bez większego polotu. Interesujące miejscówki policzyć można na palcach jednej ręki, a przez większość czasu towarzyszą nam raczej monotematyczne widoki niezbyt imponujących gór, rzek i porośniętych lasami wybrzeży. Nieco ciekawiej wypadają porty, które możemy zwiedzać pieszo, ale też nie jest to nic, nad czym można byłoby się zbytnio zachwycać.
Piracić to każdy jeden by chciał, a robić to nie ma komu!
Irytuje nawet sam system rozwoju, uzależniony od tego, w co wyposażymy nasz statek. Nowa broń o lepszych statystykach, mocniejszy pancerz, a nawet dodatkowe wyposażenie wpływają na możliwości posiadanej łajby i jej poziom, ale zbieranie tych wszystkich gratów to czysty grind. Możecie mieć bowiem cały statek srebra, ale absolutnie nikt nie sprzeda Wam nowej armaty. Trzeba ją sobie zrobić samemu, pływając po szlakach handlowych i łupiąc statki w poszukiwaniu surowców lub w tym samym celu plądrując nabrzeżne miasteczka i manufaktury. Niektóre potrzebne przedmioty można też w nich kupić, ale tylko w ograniczonej liczbie.
Początkowo jest to całkiem przyjemne, a żegludze towarzyszą przyjemne dla ucha i budujące piracki klimat szanty, ale kiedy musimy zrobić to kilkanaście bądź kilkadziesiąt razy, uśmiech szybko znika z twarzy. W końcu wszędzie trzeba dopłynąć, a szybka podróż dostępna jest wyłącznie z poziomu portu i wymaga uiszczenia opłaty. Powodzenia w próbie olania tematu i szarżowania na jednostki o wyższym poziomie. Dość szybko poślą Was na dno. Grind jest tu więc niestety koniecznością, a ulepszanie statku zamiast radości, dostarcza wyłącznie poczucia ulgi.
Piracka emerytura
Nieco lepiej wypada natomiast sam endgame, kiedy już zrobimy z naszej łajby prawdziwy postrach mórz i uporamy się z nudnym wątkiem fabularnym. Dostajemy wówczas dostęp do Kręgu, poprzez który rozwijamy swoje pirackie imperium. Sporo tu oczywiście misji kurierskich, w których musimy dostarczyć w konkretne miejsce odpowiedni przedmiot lub zniszczyć wyznaczony statek. Poza tym jednak sporo frajdy dostarcza zabawa w przejmowanie i fundowanie faktorii. Co pół godziny bowiem na mapie pojawiają się specjalne wydarzenia – kooperacyjne skoki na konwoje lub kompetytywne batalie o kontrolę nad konkretną manufakturą. Zdobyte faktorie po uprzednim ich sfinansowaniu z kolei produkować i sprzedawać będą dla nas rum, generując tym samym piastry, czyli dodatkową walutę, służącą do kupowania towarów (w tym ulepszeń statku, nareszcie) w sklepie Kręgu.
Ubisoft przy okazji serwuje nam dodatkowe, niepowiązane z Kręgiem wydarzenia dla wielu graczy, a obecnie rozpoczął się pierwszy sezon, oferujący wyjątkowe dla niego aktywności. Chwała też twórcom za to, że mikropłatności, choć obecne, są raczej nieinwazyjne i skupiają się wyłącznie na kosmetyce. Nie trzeba się zatem bać, że przeciwnik o zasobniejszym portfelu poskromi nas dzięki użyciu najpotężniejszej broni świata – pieniędzy.
Żyje, ale cóż to jest za życie?
Jest zatem jakaś szansa, że w ciągu kolejnych miesięcy Skull and Bones zostanie dopieszczone i stanie się atrakcyjniejszym produktem. Bywały w końcu w historii gier takie sytuacje, a najnowszy tytuł Ubisoftu mimo wszystko najgorszą produkcją nie jest. Walka jest świetna, endgame i rywalizacji z innymi graczami potrafi wciągnąć, a pod względem technicznym nie ma się do czego przyczepić – na Xboksie Series X działa bez zająknięcia w 60 FPS (lub 30 w trybie jakość, co wynagradzane jest wyższą rozdzielczością), a i wizualnie jest śliczny (choć bez większych rewelacji). Niemniej wątpię, by można było mówić tu o powrocie w glorii i chwale, o ile twórcy drastycznie nie przemodelują rozgrywki, uprzyjemniając podróżowanie, likwidując potrzebę uporczywego grindu i dorzucając sensowniejsze misje fabularne. Bez tego ten statek zatonie, a już teraz wydaje się, że spora część graczy opuściła nabierający wody okręt.
Jeżeli nadal nie jesteście przekonani, to koniecznie sprawdźcie recenzję Pawła lub tę, zawartą w TrójKast #062 – Wybrany numer jest zajęty.
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.