Spokój. To jest niewątpliwie pierwsze słowo, jakie przychodzi mi na myśl o Spiritfarer. Choć jest to niewątpliwie gra o umieraniu, to nigdy nie widziałem jeszcze tak spokojnej śmierci.
Śmierć to dla mnie przede wszystkim niepewność. Strach przed wiecznym, czarnym ekranem, wobec którego będę bezsilny. Lęk przed jej nieprzewidywalnością, bo w końcu możemy umrzeć każdego dnia. Obawę przed tym, że nie uda mi się załatwić wszystkich spraw na moich warunkach.
Mało kto zazwyczaj myśli o śmierci regularnie. Myślimy, że jesteśmy niezniszczalni, że dożyjemy spokojnej starości, więc mamy jeszcze czas by myśleć o nagrobkach. Co, jednak jeśli pojawi się ona nagle? Co, jeśli nie dokończymy wszystkich spraw tak, jakbyśmy sobie tego życzyli? Cóż, właśnie o tym pozwala nam się przekonać Spiritfarer.
Spiritfarer, czyli w pogoni za spokojem
Charon już przez wiele lat pełnił funkcję przewoźnika dusz, lecz i to w końcu musi się zmienić. Tu pojawia się urocza Stella wraz ze swoim kotem Daffodilem. To ich zadaniem będzie przejąć obowiązki Charona i sprawić, że wszystkie dusze, jakie pojawią się na ich łajbie, odnajdą wieczny spokój.
Nadużywam tego słowa celowo, bo jest to główne takie uczucie, jakie towarzyszyło mi w obcowaniu ze Spiritfarer. Jest to niesamowita mieszanka gry eksploracyjnej pokroju Sea of Thieves z typowym symulatorem zarządzania pokroju Stardew Valley — czy też bliżej mainstreamu — The Sims. Niesamowita, ponieważ głównym celem gry nie jest przetrwanie, a właśnie śmierć. Spokojna śmierć wszystkich bohaterów, którzy dzięki Stelli mogą spełnić swoje wszystkie marzenia i odejść w pełni spełnionymi.
Twoje życzenie moim rozkazem
A jak w typowym symulatorze bywa, do tego będą potrzebne surowce. Mnóstwo surowców. I budowli, bo goście naszej łajby potrafią mieć zachcianki, o jakich nie śniło się nawet największym narcyzom. Jednemu z bohaterów zbudujemy pracownię do obróbki drewna, a inna postać będzie marzyła o własnym apartamencie. Tylko jak tu pomieścić wszystko na jednym statku? Poprzez jego rozbudowę oraz — dobrze zgadliście — zbieranie surowców!
To akurat można robić na wiele sposobów. Podstawowym z nich będzie z pewnością eksploracja wielkiej mapy, po której może poruszać się nasz statek. Możemy znaleźć na niej porzucone pudła, ale też zupełnie nowe lokacje, które warto odwiedzić w poszukiwaniu nowych pasażerów i surowców, jakie potem będziemy mogli przetworzyć na statku. Sadzenie warzyw, gotowanie dla gości, łowienie ryb — to tylko kropla w morzu aktywności, jakie pozwolą zaliczać nam kolejne questy od podróżujących z nami dusz.
Wielokrotnie potrafiłem złapać się na tym, że w Spiritfarer zawsze potrafiłem znaleźć sobie zajęcie. Surowców nigdy nie było za wiele, a każda kolejna rozmowa zachęcała do bliższego poznawania postaci oraz pogłębiania z nią relacji. Zwłaszcza że gdy już uda nam się sprawić, że dana postać odejdzie w spokoju, gra powoduje, iż jest to niesamowicie satysfakcjonujące przeżycie.
Odejść z prawdziwym hukiem w Spiritfarer
Tym, co jednak spowodowało u mnie największy dysonans w ogrywaniu Spiritfarer, jest jakość techniczna produkcji. Owszem — ręczna animacja 2D prezentuje się fenomenalnie — to właśnie dzięki niej jesteśmy w stanie wyczuć charakter każdej z postaci, tak pełna detali jest mowa ciała naszych podróżników. Oczkiem w głowie dla wielu będzie także Daffodil. Kotek jest także grywalny w trybie kooperacji, ale w trybie dla pojedynczego gracza ten wije się i skacze tak słodko, że trudno od niego oderwać oczy. To samo zresztą można powiedzieć o efektach świetlnych. Choć same tła i obiekty są bardzo proste, tak minigry związane z łapaniem piorunów czy meduz robią świetne wrażenie.
To czym jestem jednak zawiedziony, to brak pełnego voice-actingu. Będę to piętnować w każdej grze, za którą trzeba zapłacić powyżej 100 złotych — o ile nie idzie za tym rzeczywisty benefit dla rozgrywki. Nazwijcie to ignorancją, ale nie lubię czytać tekstu w grach, a uważam też, iż pełny dubbing nadałby wielu postaciom jeszcze więcej charakteru. To nie czasy Banjo-Kazooie, gdzie trzeba wymyślać sposoby, aby zmieścić grę w kartridżu. W przeciwieństwie do tego stoi ścieżka dźwiękowa — kojąca, pełna usypiających dzwoneczków, wprawiająca w otępienie, które towarzyszy aż do wyjścia do pulpitu.
Śpij… Zamknij oczy, śnij.
Pomijając jednak te drobne zgrzyty, Spiritfarer uznaję za produkcję wyjątkową. Wiele czasu już minęło, odkąd jakaś gra wywołała we mnie tak poważne rozmyślania na temat śmierci. A co jeśli rzeczywiście czeka nas czarny ekran? Czy nasza egzystencja na Ziemi ma zatem jeszcze jakiś sens? A może właśnie spotkamy po drodze taką Stellę, która wraz ze swoim kotkiem pomoże nam poukładać to sobie w głowie? Tak czy inaczej, jeżeli szukacie spokoju w grach, to Spiritfarer okaże się Waszym remedium.
Jest to pozycja, która tak naprawdę jest w pełni świadoma tego, co chce sobą osiągnąć. Nie oszukuje gracza, obiecując niesamowitą platformówkę czy też grę akcji. To powolny management sim, który ma zmusić człowieka do refleksji i przy okazji zabrać kilka godzin z życia. To ostatnie wychodzi mu fantastycznie, dlatego odpalacie na własną odpowiedzialność!
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!