Dziś takich gier już się nie robi, a przynamniej nie w segmencie AAA. Umówmy się, pierwsze odsłony Resident Evil nie zestarzały się najlepiej – sztywna, zawieszona w jednym punkcie kamera i toporne sterowanie nie czynią powrotów do tych klasyków najprzyjemniejszymi. Nie oznacza to jednak, że nie istnieją gracze, którym tęskno do podobnych rozwiązań. Wręcz przeciwnie, jest ich całkiem sporo i to właśnie z myślą o nich chilijskie studia Dual Effect i Abstract Digital połączyły siły, czego efektem jest Tormented Souls, czyli list miłosny do horrorów z tamtych lat.
List z piekła
Inspiracje twórców wyraźne są już od samego początku, kiedy to w środku nocy trafiamy do pozornie opuszczonej posiadłości, gdzieś z dala od cywilizacji. Różnica polega jednak na tym, że Caroline nie należy do żadnego oddziału specjalnego, a jest zaledwie zwykłą dziewczyną, która pewnego dnia otrzymała niepokojący list, sugerujący, że jej przeszłość może nie być równie jasna, jak się dotąd wydawała. Krótkie śledztwo doprowadza bohaterkę do opuszczonego szpitala prowadzonego niegdyś przez ród Wildbergów, gdzie niedługo po wejściu do środka zostaje zaatakowana i traci przytomność, by obudzić się dopiero jakiś czas później w dość makabrycznej scenerii – nago, w obskurnej łazience, z wepchniętą do gardła rurką, pozbawiona prawego oka.
Rozpoczęcie jest zatem mocne, ale twórcom polotu wystarczyło niemalże wyłącznie na sam początek. Opowiadana w Tormented Souls historia bywa momentami do bólu sztampowa, a mający zaskoczyć gracza fabularny twist, odgadniecie jeszcze zanim w głowie Caroline w ogóle zaświta pomysł odwiedzenia szpitala Wildbergów. Jest tu wszystko, czego można się spodziewać po klasycznym survival horrorze – wymarłe rody z wieloletnimi tradycjami oraz okultystycznymi zapędami, makabryczne eksperymenty i osobiste tragedie, które przemieniały zwykłych ludzi w potwory.
Ale proszę zagrać tę kwestię z mniejszym luzem!
Całość opowiadana jest przede wszystkim poprzez odnajdowane na terenie posiadłości dzienniki, ale sporadycznie trafiają się krótkie przerywniki filmowe i pogawędki z również przebywającym w szpitalu księdzem. Ich skromna liczba to niewątpliwie plus, bo napisane i zagrane są tak źle, że nie jestem do końca pewien, czy jest to wynik inspiracji twórców oryginalnym Resident Evilem, czy po prostu zwykłej niekompetencji. Caroline jest przy tym tak naiwna i pozbawiona zdolności łączenia prostych faktów, że gdyby akcję gry umiejscowiono nie w 1994, a w 2022 roku, to byłaby absolutną żyłą złota dla wszystkich telemarketerów, zapraszających ludzi na prezentacje garnków.
Jest jednak w tym wszystkim pewien urok. Przaśność dialogów i sztampowość historii wywołała we mnie nutkę tęsknoty za czasami, kiedy to dobra fabuła i gry wideo były terminami wzajemnie się wykluczającymi. Jest to rażące jedynie z początku i stosunkowo szybko przyzwyczaiłem się do sposobu prowadzenia opowieści, a z czasem nieironicznie zaczął mi się on podobać. Zdecydowanie nie przeszkadzało to w chłonięciu ciężkiego klimatu produkcji, podsycanego niepokojącymi dźwiękami otoczenia i zaskakująco dobrą muzyką. Nie jest to wprawdzie gra nazbyt straszna, ale często w moim sercu pojawiał się jednak niepokój, gdy dzierżony przez rycerską zbroję miecz zaczynał upiornie podrygiwać, a w tle słychać było krzątające się po okolicy potwory.
Eksperyment medyczny
Zdecydowanie pochwalić muszę ich projektantów, bo podeszli do tematu całkiem pomysłowo. Czoła stawiamy bowiem nie klasycznym zombiakom, a ofiarom makabrycznych eksperymentów, które przeprowadzano dawniej w szpitalu Wildbergów. W efekcie projekt przeciwników jest zazwyczaj nad wyraz groteskowy, bo walczyć będziemy chociażby z przykutym do wózka inwalidzkiego stworem, któremu w miejsce dłoni wszczepiono sztylety. Jakiejkolwiek maszkary byśmy jednak na swojej drodze nie spotkali, każda z nich wygląda po prostu obrzydliwie, wywołując swoim wyglądem niepokój na samą myśl o katuszach, które musieli przejść ci biedacy.
Jakikolwiek żal błyskawicznie mija jednak w momencie, gdy takowy stwór zaczyna człapać złowrogo w naszą stronę. Nie pozostaje wówczas nic innego, jak sięgnąć po znaleziony po drodze pistolet na gwoździe i wpakować kilka z nich w czerep delikwenta. Walka na wzór klasyków gatunku jest mocno toporna i z tego względu frustrująca, ale nie jest w żadnym razie trudna. Amunicji i przedmiotów leczących – choć występują w ograniczonych ilościach – znajdziemy bowiem na tyle dużo, byśmy mogli bez większego kłopotu posłać do piachu każdego mieszkańca posiadłości. W późniejszych etapach zabawy w nasze łapki wpadnie jeszcze prowizoryczny poganiacz elektryczny, sklecona z dwóch rur strzelba, a także łom, który przyda się nam w razie braku amunicji.
Dom pełen zagadek
Więcej czasu spędzimy jednak na eksploracji i rozwiązywaniu zagadek, co jest olbrzymim plusem, bo elementy te są o niebo lepiej zaprojektowanie niż walka. Posiadłość Wildbergów to istny labirynt korytarzy i pomieszczeń, w którym jednak trudno się zgubić ze względu na liczne skróty oraz fakt, że każdy pokój znacząco różni się swoim wyglądem od pozostałych. Jestem absolutnie oniemiały, ile pracy twórcy włożyli w zaprojektowanie pomieszczeń, bo efekt jest miejscami powalający. Do tego stopnia, że w zestawieniu z raczej średniej jakości modelami postaci i sztywnymi animacjami, projekt lokacji sprawia wrażenie wyrwanego z kompletnie innej produkcji. Z pewnością spora w tym zasługa odpowiedniego oświetlenia i zabawy cieniem, ale przecież przy tym również trzeba się mocno napracować.
Zagadki to z kolei mały majstersztyk. Twórcy zdołali odnaleźć odpowiedni balans pomiędzy klarownością a abstrakcją, dzięki czemu każda z nich wymaga pogłówkowania, ale rozwiązanie nigdy nie znajduje się poza naszym zasięgiem. W okolicy zazwyczaj znajdziemy jakąś drobną podpowiedź, niezdradzającą jednak sposobu rozwikłania zagadki, a jedynie nakierowującą gracza na właściwy trop. W efekcie pokonanie każdej łamigłówki sprawia masę satysfakcji, bo czujemy, że to właśnie my odpowiednio połączyliśmy fakty. Przyznam jednak, że zdarzyło mi się natrafić na zagadki na tyle dla mnie abstrakcyjne, że ratować musiałem się poradnikiem. Na szczęście była to raczej rzadkość.
Frywolna sukienka
Technicznie Tormented Souls stoi na całkiem wysokim poziomie. Zwłaszcza że nie mamy tu do czynienia z wysokobudżetowym tytułem, a mniejszą produkcją od szerzej nieznanych studiów. Zgrzytem są wspomniane wcześniej dialogi i modele postaci wraz z ich animacjami, ale poza tym w odpowiednim świetle gra wygląda naprawdę świetnie. Tym bardziej że na PlayStation 5 Tormented Souls śmiga w stabilnych 60FPS-ach (choć w trakcie walki z finałowym bossem zdarzały się spore spadki) i rozdzielczości 4K. Nie napotkałem też żadnych błędów, a jedyną rzeczą, która kłuje w oczy, jest sukienka Caroline, która za wszelką cenę stara się pokazać nam majtki głównej bohaterki. Z dość dużą skutecznością, pozwolę sobie dodać.
Gratka dla fanów klasyki
Zatem jeżeli na widok Resident Evil: Village prychacie z obrzydzeniem i tęsknicie za formułą rozgrywki z pierwszych odsłon serii, Tormented Souls powinno spełnić Wasze marzenia o powrocie do klasyki gatunku. Wprawdzie trzeba przymknąć oko na kilka niedociągnięć, ale nawet z nimi tytuł ten to po prostu solidny survival horror, w którym z niemałą przyjemnością spędziłem kilka ładnych godzin na błądzeniu po pełnych makabrycznych potworów korytarzach i wręcz żałowałem, że całość skończyła się tak szybko.