Wydaje mi się, że mogłem być growym rasistą. Przez lata trwałem bowiem w przekonaniu, że jeżeli kiedykolwiek zagrało się w jednego jRPG-a, to grało się już we wszystkie. Tymczasem rok 2023 rozpoczyna się dla mnie od niemałego szoku, który pomógł mi nareszcie wyjść ze skorupy swoich uprzedzeń. Jak się okazuje, nawet w ramach tak skostniałej formuły, gry potrafią mocno się od siebie różnić. W Valkyrie Profile: Lenneth, dajmy na to, można wyhodować swojego własnego, nordyckiego boga.
Zróbmy sobie boga
Gra tri-Ace – wydana pierwotnie jeszcze w 1999 roku – opowiada o tytułowej Lenneth, czyli walkirii, wysłanej przez Freyę do Midgardu, by tam pozyskiwała dusze wojowników, mających pomóc armii Asgardu w nadchodzącym Ragnaroku. Warto w tym miejscu nadmienić, że warstwa fabularna pierwszego Valkyrie Profile nie należy do jego najmocniejszych stron. Historię świata poznajemy w zasadzie przez urywki z życiorysów poszczególnych postaci, prezentowane nam na chwilę przed ich śmiercią i zwerbowaniu ich duszy do służby bogom.
Niemniej, choć część z historii bohaterów łączy się ze sobą, to próżno szukać tu jednej, koherentnej opowieści. Traktowałbym raczej Valkyrie Profile jako swego rodzaju antologii. Poszczególne opowieści mają pewne punkty wspólne i łączy je nadrzędna narracja, ale nic poza tym. Zresztą, nawet wątek główny pozostawia dość spory niedosyt, nie prowadząc do żadnego sensownego zwieńczenia. Przynajmniej jeśli nie sprawdziło się zawczasu dokładnych wytycznych, których zaliczenie jest wymagane do uzyskania najlepszego z trzech dostępnych zakończeń.
Domyśl się!
Jeżeli zatem nie chcecie gry wyłącznie zaliczyć i zależy Wam na wyciśnięciu z niej ostatniej kropelki narracji, to niestety będziecie zmuszeni sięgnąć po pomoc internetowych kolegów. Valkyrie Profile jest bowiem absolutnie fatalne pod względem tłumaczenia graczowi czegokolwiek. Nawet podstawowe mechaniki związane z odkrywaniem nowych lokacji i bohaterów, czy nawet efekty statystyk nie są tu zbyt dobrze lub wręcz wcale tłumaczone. Dochodzi nawet do tak kuriozalnych sytuacji, jak wyskakujący w połowie gry samouczek, informujący o tym, jak działają ataki. Chciałbym móc w tym miejscu powiedzieć, że to żart, ale niestety nie mogę.
Jest to o tyle interesujące, że Valkyrie Profile samo w sobie jest naprawdę solidną i niezwykle przyjemną produkcją z ciekawym pomysłem na siebie. Całą historię zamknięto w ośmiu rozdziałach, po 24 cykle każdy. Każde zejście do lokacji – po uprzednim „duchowym połączeniu” ze światem – zajmuje konkretną liczbę cykli. Poza zwiedzaniem miejscówek i walką z przeciwnikami, musimy zatem zadbać o odpowiednie zarządzanie czasem. Jest go jednak na tyle dużo, że spokojnie uporacie się ze wszystkim ze sporym jego zapasem.
Zajdźcie, Pani, poradzim sobie
Lokacje podzielić można na dwa typy – miasta i lochy. W tych pierwszych gra przyjmuje formę klasycznej visual-novelki, w której trakcie poznajemy i werbujemy nowych herosów. To najmniej interaktywny element gry, bo w większości przypadków musimy wyłącznie obejrzeć urywki z życia bohatera, prowadzące do jego śmierci. Po ich zakończeniu zostaje on automatycznie włączony do naszej ekipy. Po fakcie możemy też wrócić raz jeszcze do związanego z nim miejsca, by pozyskać specjalny, należący do niego przedmiot. Pomysł fajny, ale dialogi są napisane tak nudno, że musiałem powstrzymywać się z całych sił, by nie sięgnąć po telefon.
jRPG akcji
Dużo ciekawiej robi się przy drugim typie lokacji. Lochy są dokładnie tym, czym prawdopodobnie myślicie, że są. Każdy rozdział to około 2-3 tego typu lokacje, zwieńczone bossem. Ot, klasyka – starożytne zamki, niezbadane puszcze, wieże czarodziejów. Każde z tych miejsc, pomimo sztampowości, mimo wszystko ma na siebie pomysł. Pałac Smoka to zabawa teleportacją, miasto Dipan zabierze w nas w podróż w czasie, a Jaskinia Otchłani pojawiać będzie się co rozdział, każdorazowo zmieniając swoje wnętrze.
Wszystko to, oczywiście, poprzetykane licznymi potyczkami z różnorodnymi stworami – od pełzających glutków, przez harpie i mandragory, aż po trzygłowe lwy. Walka na pozór przebiega klasycznie – raz atakujemy my, raz przeciwnik, mamy też czary i przedmioty. Twórcy postanowili ją jednak zdynamizować. Każdego z czterech członków naszej drużyny przypisano do przycisku na padzie i tylko od nas zależy kolejność i sposób atakowania. Ba, możemy nawet wysłać całą ekipę na raz, by jak najszybciej napełnić specjalny pasek swoimi uderzeniami. Jest to dość ważne, bo pozwala na wykonanie potężnych ataków specjalnych. Daje to spore możliwości pod względem taktyki, czyniąc kolejne potyczki nad wyraz satysfakcjonującymi.
Boże pokemony
Najciekawszym elementem Valkyrie Profile: Lenneth jest mimo wszystko hodowanie bogów dla Freyi. Co rozdział otrzymujemy informację o tym, jaka postać jest obecnie najbardziej potrzebna Asgardowi. W naszej gestii jest wówczas sprawdzenie statystyk posiadanych herosów i poprowadzenie ich w odpowiednim kierunku. Każdy poziom to nie tylko wyższe statystyki, lecz również pula punktów do rozdysponowania pomiędzy umiejętności i wiedzę, ale też cechy postaci. Ot, przykładowo, Freya może poprosić nas o czarodzieja, który zna się na demonach i przetrwaniu, a przy okazji jest dość zwinny.
Szukamy wówczas posiadającej odpowiednie cechy postaci i rozwijamy ją, a kiedy już sobie takiego gagatka (lub gagatków, bo co rozdział wysłać można maksymalnie dwóch bohaterów) podhodujemy, wysyłamy go do Asgardu. Ciekawscy będą przy okazji mogli między rozdziałami podglądać, jak radzą sobie ich niegdysiejsi podopieczny. Mechanika ta w praktyce sprawdza się naprawdę świetnie, przywodząc na myśl swego rodzaju połączenie Suikodena i Pokemonów. Trzeba przy tym przyznać, że ze względu na średnio czytelne i wygodne menu, grzebanie w statystykach niekiedy mocno irytuje.
Wciąż ślicznie, ale jakże leniwie
To zresztą mój największy zarzut do Valkyrie Profile: Lenneth w wersji na PlayStation 5. No, o ile można to tak nazwać. W rzeczywistości jest to wydany na PSP remaster oryginału, emulowany na nowej konsoli Sony. Nie próbuję być tu złośliwy, tak zwyczajnie jest. Świadczy o tym chociażby fakt obecności emulacyjnego menu z opcją przewijania i zapisywania w dowolnym momencie (korzystanie z tego mocno ułatwia zabawę, ale jest ultrawygodne), ale też przede wszystkim grafiki przycisków START i SELECT z PSP widoczne w menu gry. Niby nie jest to zbyt duża wada, ale świadczy o pewnym lenistwie twórców.
Wizualnie Valkyrie Profile: Lenneth wypada całkiem solidnie, choć zdecydowanie czuć tu działanie zęba czasu. Szkoda, że nie zdecydowano się na pełnoprawny remaster, bo niektóre z elementów gry, jak chociażby portrety postaci, przydałoby się narysować od nowa, by nie straszyły ząbkowanymi krawędziami. Sam pixel-art na czele z pięknymi tłami oraz zaskakująco bogate animacje (w tym również trójwymiarowe przerywniki filmowe) prezentują się natomiast świetnie, a całości uroku dodaje niezła muzyka. Na angielski dubbing pozwolę sobie spuścić zasłonę milczenia. Nie ma go na szczęście zbyt dużo. Na osłodę dostajemy za to trzy tryby graficzne – domyślny bez filtrów, klasyczny z przeplotem i nowoczesny z nieco podbitą saturacją.
Niepoprawione, niezepsute
Po Valkyrie Profile: Lenneth zdecydowanie warto jest sięgnąć nawet dzisiaj, o ile tylko lubujecie się w tematyce retro i nie przeszkadzają Wam pewne archaizmy w projekcie gry. Niemniej, tytuł ten zestarzał się z gracją i potrafi bawić nawet dziś. Fabuła może i nie powala, a jakość wydania na PS5 mogłaby być nieco wyższa, ale nie zmienia to faktu, że rozgrywka i mechanika hodowania bogów wciąż sprawiają sporo radości. Ewentualne niedociągnięcia i brak polskiej wersji językowej można zatem wybaczyć, choć mimo wszystko wolałbym remaster z prawdziwego zdarzenia.