Pierwszy Avatar wyszedł ponad dekadę temu. Od tego czasu odbiór filmów się zmienił, szał na okulary 3D niemal wygasł, a i między nami chodzą nowe pokolenia. Przez niekorzystne zawirowania wewnątrz studia marka straciła przez ten czas na znaczeniu. Przez cały ten czas rozmowy o Avatarze przyjmowały jedynie kontekst wydarzenia kinowego. Czy paliwo w postaci legendarnego widowiska będzie wystarczające, aby ściągnąć znów wszystkich do kina? Na to pytanie odpowiedź poznamy za jakiś czas. Dziś możemy jednak zastanowić się nad tym, czy warto było czekać na kontynuacje „Avatar: Istota wody” i czy James Cameron wykorzystał minione lata na rozmyślaniu o Pandorze.
Pandora po latach
Avatar: Istota wody naturalnie rozgrywa się po wydarzeniach z pierwszej części. Nie tylko widzowie czekali na ponowne spotkanie z Na’vi, bo i u głównych bohaterów zmieniło się wiele przez ten czas. Jake dorobił się czwórki dzieci, których losy od tego miejsca będziemy również śledzić. Naukowcy, którzy zdecydowali się zostać na Pandorze, dalej poznają tajemniczy świat, a i między nimi widzimy nowe, młode twarze. Rodzinna sielanka i spokój nie mogły trwać w nieskończoność. Ziemianie wracają na rodzimy Na’vi księżyc, ale tym razem nie jako naukowcy. Motywacja ludzi okazuje się desperacka. Ziemia umiera, a Pandora ma stać się nowym domem ludzkości. Oznacza to nie tylko wznowienie programu Avatar, ale i przemodelowanie go. Tym razem większość przybyłych to wyszkoleni żołnierze, których celem jest rozlew krwi.
Nowa optyka na wojnę w Avatar: Istota wody
Wojna w pierwszej części przyniosła straty po obu stronach. Jake walczył i zagrzewał do walki. Stając się przywódcą, zebrał pod sobą inne klany i ruszyli w bój z nadzieją na wolność. Stare zagrożenie wisi nad nowymi czasami. Po pierwszych starciach Jake uświadamia sobie, że tym razem nie ryzykuje życia swojego, ale i swoich dzieci. Zamiast walki o wolność, sprowadza wojnę do życia swoich młodych. Dodatkowo szybko przekonuje się, że sam jest celem prywatnej wendetty. Zmusza to bohatera od zrzeknięcia się przywództwa i oddalenie się z rodziną w rejony, których wojna jeszcze nie dotknęła. Liczy on jednocześnie, że dym silników nie podąży za nim.
Jake przez film spełnia dwie role. Po pierwsze ponownie jest osobą z zewnątrz. Nowe plemię to inna filozofia życiowa. Na’vi te żyjące przy wodzie nie tylko różnią się od swoich leśnych braci wyglądem, ale i starają się jak najbardziej oddalać od przemocy. Bohater będący przybyszem, ale i mutantem musi zaskarbić sobie przychylność ludu. Jake ponownie poznaje świat i sypie głowę popiołem przed wodzem plemienia. Mimo że widać między nimi sympatię i szacunek, łatwo zauważać, że Jake nie czuje się pewnie w swoim położeniu. Drugą rolą jest pozycja ojca. Bohater okazuje się wymagającym rodzicem. Wywierając nieświadomie presję, aby młodzi nabrali szacunku w jego oczach. Jake musi się oczywiście nauczyć, że dzieci to nie oddział. Dystans ten między nimi jest podkreślony przez zwrot „Yes Sir”, który ciągle oddziela młodych od ojca.
Powtórka z pierwszej części
Mimo przepastnych trzech godzin filmu reżyser zaserwował nam fabularnie dużą powtórkę. Jak wspomniałem wyżej, Jake ponownie jest outsiderem w nieznanym fragmencie świata. Choć może zaskoczę tu Was, nie jest on główną postacią. Avatar: Istota wody to raczej film o bohaterze zbiorowym. Dzieci Jake’a są tu dalej niestety wsadzanie w jego buty. Trafiają do nieznanego fragmentu Pandory, w którym życie płynie innym tempem. Młodzi uczą się ponownie komunikować (tym razem pod wodą), siodłać nowe stworzenia i oczywiście obserwować kolorowy podwodny świat. Jest to droga bliźniacza do tej, którą przebył ich ojciec, Szczególnie to się tyczy drugiego syna noszącego imię Lo’ak. Ten w trakcie swojej podróży zakochuje się w córce wodza plemienia i niejako łamie ich dogmaty przez zawiązanie relacji z wygnanym stworzeniem.
Przez to miałem odczucie, że oglądam drugi raz to samo. Nie da się oczywiście odmówić drugiemu Avatarowi wizualnej odrębności, ale wiele wątków jest bardzo podobnych. Z całej grupy bohaterów zaniedbana została postać samej Pandory. Trudno odmówić pierwszej części, że księżyc sam w sobie stanowił niejako bohatera filmu. Różnorodność świata i zasady, według jakich tętni życiem, działał na wyobraźnię. Avatar: Istota wody zaniedbuje nieco ten fragment. Mam wrażenie, że cała religia i niejednoznaczna otoczka została sprowadzona do najprostszego faktu. Promieniem nadziei na przyszłość jest tu postać Kiri. Adoptowana córka Jake’a potrafi się z Eywą komunikować. Bez potrzeby połączenia ze zwierzętami, Kiri potrafi na nie wpływać. Wokół dziewczynki zawsze zbierają się ryby, a i na początku w bardzo łopatologicznym przedstawieniu tego połączenia, las pulsuje wraz z biciem jej serca.
Mam wrażenie, że byłem świadkiem postawienia fundamentów pod fabułę kolejnych części. Dalej niestety żałuję, że ta niepewność w postaci tego na ile Wszechmatka wpływa na świat, zostało zastąpione namacalną mocą kontroli natury. Kiri zamiast kapłanką z ponadprzeciętnym darem do komunikacji ze światem, kierowana jest w stronę X-Mena z kontrolującego przyrodę.
Zamknięta całość
Bardzo podoba mi się, że Avatar: Istota wody jest filmem stojącym na własnych nogach. Oczywiście widać, że to kontynuacja historii przez np. brak jednego bohatera. Widz już był na Pandorze i nie potrzebuje okna, przez które będzie ten świat poznawać, jak to było z Jakem w pierwszej części. Chodzi mi o to, że poza jednym wyjątkiem widz dostaje odpowiedzi na wszystkie postawione pytania. Fabularnie postaci finalizują swoje wątki w różny sposób i nie czuję, abym opuścił salę kinową z większą liczbą pytań. Niestety, przez ilość postaci nie wszyscy równie błyszczą na ekranie. Trudno mi narzekać na tę kwestię, bo i tak mowa tu o filmie, który trwa ponad trzy godziny. Żałuję jednak, że Neytiri została sprowadzona do tła, które syczy poirytowane i postać można zobaczyć w niej jedynie podczas scen walki. Rozumiem, że musiała ustąpić na rzecz innych postaci, ale taki regres względem pierwszej części jest co najmniej przykry.
Avatar i moje zawieszenie niewiary
Świat Avatara to magiczna kraina, która jednak w pierwszej części starała się stać stabilnie w rzeczywistości. Nie zrozumcie mnie źle. Dalej mowa tu o filmie, w którym zdalnie przejmowano kontrolę nad niebieskimi kotkami. Wyłożenie tego widzowi było dla mnie zawsze przekonywujące. Technologia choć przyszłościowa, zdawała się wystarczająco blisko, abym zaakceptował jej istnienie, nawet jeśli Cameron wykładał to w filmie odrobiną naukowego bełkotu, który pewnie nie miał sensu. Avatar Istota wody przekroczył dla mnie pewną granicę wiarygodności. Część rozwiązań fabularnych zostało stworzone, aby dać pretekst do pewnych działań. Nie czułem, aby wpisywały się w ten świat.
Gdy w pierwszym Avatarze pretekstem był rzadki metal, tak w „dwójce” dowiadujemy się o cudownym oleju zatrzymującym starzenie się. Całkowitym zbiegiem okoliczności jego źródłem są wieloryby, które związane są z plemieniem ukrywającym rodzinę Jake’a. I zdaję sobie sprawę, że pierwsza część traktowała o metalu, którego złoże było zbiegiem okoliczności pod wioską Na’vi. Może właśnie problemem nie jest dla mnie sam magiczny olej, a powtórka motywów. Jednak powrót jednej postaci z pierwszej części również sprawia dla mnie wrażenie trochę naciąganego. Odnoszę wrażenie, że James Cameron zamiast na opowiadaniu historii, skupił się na kreowaniu kolejnych pięknych ryb w oceanie.
Avatar: Istota wody to najładniejszy film animowany
Powiedzieć, że Avatar wygląda ładnie, to jak nic nie powiedzieć. Miałem przyjemność zobaczyć jedynkę ponownie w kinie kilka miesięcy temu i mimo odświeżenia warstwy wizualnej, pojedyncze sceny zaczynają odstawać. Dwójka przy tym wygląda zjawiskowo. Nawet takie detale, jak sklejone usta rozchodzące się z delikatnym oporem przed wypowiedzią, wyglądają cudownie. Dużą uwagę naturalnie poświęcono dynamice cieczy. Wygląda ona niesamowicie i ta nienaturalna lekkość kropli, znanych z tego typu symulacji, tu nie występuje. Choć właśnie może powinna, skoro Pandora ma nieco inną grawitację. Żarty na bok, jest naprawdę wspaniale!
Największe wrażenie chyba na mnie zrobiły sceny, w których między całym środowiskiem i postaciami w CGI przemykał jeden chłopiec pozbawiony tych efektów. Co jest całkowitą odwrotnością większości filmów, w których to śmieszna wygenerowana maskotka towarzyszy bohaterom. Pająk – bo tak nazywa się ten chłopiec – cudownie zgrywa się z otoczeniem, a i generowanie światło załamuje się na nim jak na reszcie obiektów. Mogę się tylko domyślać, ile to kosztowało pracy i ile w tym zasługi technologii StageCraft, ale wrażenie sprawiło to ogromne. Jednak nad tym wszystkim i tak wybijają się momenty, w których chłopak podawał coś innym postaciom, łapie ich za rękę czy po prostu stał na tle cyfrowych postaci. Po tym względem wszystkie nagrody świata i wszystkie dni zasłużonego urlopu powinny iść do specjalistów od efektów.
Jednak jeśli ktoś nie jest fanem efektów komputerowych, to w Avatarze nie ma czego szukać. Pierwsza część łączyła ze sobą dwa światy. W nowej odsłonie scen bez wykorzystania efektów jest znacząca mniejszość. Mam wrażenie, że liczba ich zmieściłaby się na palcach jednej dłoni. Pierwszy film na Pandorze był swoistym benchmarkiem zaawansowanych efektów komputerowych, więc ciężko byłoby oczekiwać teraz mniej. Nie zmienia to faktu, że na tym etapie jest to już film animowany. Szalenie zaawansowany, ale dalej film animowany.
Po trzech godzinach z Avatarem
Czy na Avatara: Istota wody warto było czekać? Jeśli przez tę ponad dekadę odliczałbym dni, to wydaje mi się, że mógłbym czuć się nieusatysfakcjonowany. Wszystko przez wachlarz bliźniaczych motywów w scenariuszu. Jednak ja nie czekałem z wypiekami na twarzy. Wiedziałem, że gdy się w końcu doczekam drugiej części, to ją chętnie obejrzę, a przez brak marki przez ostatnie lata na rynku nawet nie miałem oczekiwań. Dlatego w ogólnym rozrachunku bawiłem się dobrze. Ba! Nawet w wielu miejscach lepiej, niż na pierwszej części. Czy film mógłby być krótszy o pół godziny? Patrząc na zrealizowany scenariusz uważam, że nic by na tym nie stracił. Drugi Avatar prezentuje wiele scen, które bardziej niż relacje między postaciami, prezentują świat. Znaczy to, że artystycznie reżyser ma rację z długością, ale jako widz uważam, że mógłbym nie odczuć braku pewnych scen.
Szkoda, że James Cameron zaserwował w wielu miejscach powtórkę, bo mam wrażenie, że największym problem kontynuacji jest to, że jest to sequel. Oby było to jednocześnie otwarcie nowej trylogii bez następnych powtórek. Szczególnie, że karty są już na stole i wszystko zależy od reżysera i tego, jak rozegra następne partie. Chętnie zobaczę następne rozdziały tej opowieści, szczególnie że widzę, ile postacie wyciągnęły z przebytej drogi.