Mam wrażenie, że CrossfireX pojawiło się trochę znikąd, zdobywając popularność wyłącznie ze względu na tworzoną przez Remedy Entertainment kampanię fabularną. Jej pierwowzór był w końcu niczym więcej niż darmowym klonem Counter-Strike’a, który największą popularnością cieszył się w Azji, a o którym u nas było raczej cicho. Toteż nagły skok zainteresowania CrossfireX na Zachodzie był dla Smilegate Entertainment oraz samej serii szansą na podbicie nieazjatyckich rynków. Gdyby tylko za stworzenie modułu sieciowego zabrali się kompetentni ludzie…
Jeżeli czytaliście moje wrażenia z kampanii, to pewnie wiecie, że choć Remedy Entertainment nie dowiozło – sama gra była zjadliwym, acz nieco zbyt wtórnym średniakiem. Moduł sieciowy CrossfireX to natomiast mała katastrofa, która przypomina raczej wczesną wersję tego tytułu, a nie pełnoprawny produkt. Wprawdzie daleki jestem od okrzyknięcia produkcji Smilegate Entertainment potencjalnym kandydatem do najgorszej gry 2022 roku, ale nie da się ukryć, że nie jest kolorowo.
Miłe złego początki
Pozornie może się wydawać, że przecież wcale nie jest tak źle. Gra wygląda ładnie, działa w płynnych 60 klatkach na sekundę, a i strzela się całkiem przyjemnie. Z kolei krótka przebieżka po menu głównym rozpala naszą wyobraźnię dziesiątkami różnorodnych pukawek oraz modyfikacjami do nich, ofertami nagród przepustki sezonowej, licznymi wyzwaniami, a także sześcioma trybami rozgrywki. Nie upływa jednak zbyt dużo czasu, nim zaczniecie dostrzegać wszystkie niedociągnięcia i fatalne decyzje twórców, które sprawią, że CrossfireX zniknie z Waszego dysku szybciej, niż się na nim pojawił.
Smilegate Entertainment podjęło dość ciekawą decyzję, by CrossfireX oferowało dwa tryby zabawy – klasyczny oraz współczesny. Pierwszy oferuje rozgrywkę w formule zgodnej z duchem oryginału; ten drugi wzbogacony został natomiast o większość nieobecnych w nim współczesnych rozwiązań. Oznacza to mniej więcej tyle, że bohaterowie nauczyli się wreszcie biegać i celować przez przyrządy, a na początku meczu rozdysponować możemy trzy punkty zdolności, nieco modyfikując swoje statystyki.
Jeżus gier wideo
Całkiem sensowne rozwiązanie, aczkolwiek należy w tym miejscu zaznaczyć, że to właśnie wersja klasyczna powinna być Waszym pierwszym – a najlepiej jedynym – wyborem. Nie dość, że oferuje ona największą różnorodność pod względem dostępnych trybów rozgrywki (S&D, TDM, Spectre i Nano w wersji klasycznej kontra S&D i Point Capture we współczesnej), to w dodatku nie cierpi na problemy związane z kiepską implementacją nowych mechanik, jak choćby uciekający celownik przy celowaniu przez przyrządy.
Tryby współczesne to jednak przede wszystkim absolutny brak balansu, który niszczy jakąkolwiek radość z rozgrywki. Olbrzymim problemem w pierwszych kilku dniach była chociażby plaga niemalże nieśmiertelnych tarczowników, bo zestaw tarczy bojowej i pistoletu maszynowego można bez problemu odblokować już na samym początku meczu, odpowiednio rozdysponowując wspomniane wcześniej punkty zdolności. Dawno też mój tyłek nie został tak solidnie przeorany przez spawn killerów, co w trakcie przejmowania flag w Point Capture. Twórcy początkowo zapomnieli bowiem zaimplementować jakiejkolwiek ochrony przy odrodzeniu.
Mało tego, tryb ten posiada ekskluzywną mechanikę zdolności specjalnych. Za zdobywane w trakcie meczu punkty możemy wykupić na czas trwania jednego życia czujnik pulsu, niewidzialność lub możliwość przemiany w tzw. „boogiemana”. To właśnie on stanowi największy problemem, bo nie dość, że jest on niewiele droższy od pozostałych dwóch opcji, to dodatkowo daje graczowi olbrzymią przewagę na polu walki ze względu na zadawane obrażenia oraz wysoką odporność. W połączeniu z brakiem ochrony przy odrodzeniu, pozwala to mniej uczciwym graczom na wjechanie na spawn przeciwnika niczym dzik w kartofle. Czy też raczej banda dzików, bo liczba „boogiemanów” na mapie jest nieograniczona.
Czym chata bogata, ale lodówka jest pusta
Absolutnym kuriozum jest też dla mnie fakt, że każdy z trybów rozgrywki posiada jedną, przypisaną do siebie mapę, co daje nam oszałamiający wynik pięciu lokacji łącznie. Jasne, to bardzo ładne i sensownie zaprojektowane mapy, ale ileż można strzelać się w jednej i tej samej lokacji? I tak, dobrze zrozumieliście – jeden tryb to jedna mapa. Chcesz grać w Search & Destroy? Lepiej przyzwyczajaj się do uliczek klona Dust II. Wolisz niezobowiązującą zabawę w Team Deathmatch? Naprawdę mam nadzieję, że lubisz widok kontenerów na statku.
Nie widzę absolutnie żadnego powodu, by nie zaadaptować każdej z map do innych trybów rozgrywki. CrossfireX już i tak nie oferuje zbyt wiele zawartości, więc dlaczego jeszcze bardziej ją ograniczać? Wygląda to trochę tak, jakby twórcom wręcz zależało, by gracze znudzili się ich grą jak najszybciej. Dziwi to tym bardziej, że CrossfireX dość wyraźnie stawia na mikropłatności, zatem Smilegate Entertainment powinno zabiegać o jak najdłuższe utrzymanie gracza przy grze. A tymczasem nie dość, że bez wydania kasy utkniesz na długie godziny z jedną bronią bez żadnych modyfikacji, to jeszcze zdechniesz z nudów, biegając w kółko po tej samej mapie.
Nie zmienimy pańskiej czułości i co nam pan zrobi?
Klasycznie nie mogło też zabraknąć garści błędów. Przykładowo, w pewnym momencie gra postanowiła zresetować moją czułość rozglądania się, co nie byłoby samo w sobie takie złe, gdyby nie fakt, że przy okazji wyłączyła funkcjonalność odpowiedzialnych za nią suwaków. Mogłem więc sobie śmigać w lewo i prawo do woli, bez obawy, że przestanę obracać się dookoła własnej osi niczym czołg. W tym samym momencie menu główne, już i tak będące małą abominacją ze względu na prędkość działania i przejrzystość, postanowiło uprzyjemnić mi życie, wymuszając na mnie korzystanie z kursora.
Marnotrawstwo miejsca na dysku
O ile stworzona przez Remedy kampania jest jeszcze całkiem zjadliwa, o tyle „popełniony” przez Smilegate Entertainment sieciowy trzon CrossfireX to mała katastrofa. Tytuł ten sprawia wrażenie kompletnie nieprzemyślanego i miejscami zwyczajnie niedokończonego, bo brakuje tu nawet tak oczywistych funkcjonalności, jak chociażby lobby. Grając, wprawdzie nie zgrzytałem zębami, ale z całą pewnością potężnie ziewałem, kręcąc się przy tym w kółko po tych samych lokacjach.