Final Fantasy Tactics Advance musiał na mnie długo poczekać. Dokładniej mówiąc, jakieś siedemnaście lat od premiery. Całkiem sporo, choć samą grę posiadam od roku. Nie tak łatwo szybko podjąć decyzję i rzucić się na taki tytuł. Z każdej strony jesteśmy bombardowani premierami, zapowiedziami i innymi materiałami. W końcu nasze ukochane medium jest częścią wielkiego mainstreamu i choć to trochę przytłaczające, to tego chcieliśmy, prawda? Dziś pewnie nie wszyscy są z tego zadowoleni, ale jest, jak jest. Na moje szczęście, jakiś czas temu wyrobiłem u siebie nawyk nadrabiania tytułów, które już posiadam. Nadal trudno zdecydować, od czego zacząć, ale przynajmniej nie czuję presji, gdy ukazuje się nowość na rynku. Mogę w spokoju brać pudełka z półki i dobrze się bawić. Zdecydowałem się na klasyka z 2003 roku, oryginalnie wydanego na GameBoy Advance. Akurat tego handhelda nie posiadam, ale Nintendo DS Lite obsługuje produkcje z tego systemu.
Final Fantasy, świat ze snów
Kocham Final Fantasy Tactics. Za fabułę, mroczny klimat, wspaniałe animacje i ścieżkę dźwiękową. Tę ostatnią słucham do dziś, umila mi czas w pracy lub w trakcie pisania tekstów takich jak ten. Mimo to nie mogłem się jakoś zebrać, aby sprawdzić, czym jest FFTA. Nie miałem i nadal nie mam nic przeciwko złagodzonej oprawie, a brak większego związku z poprzednikiem też nie wpłynął na moją decyzję. Wydaje mi się, że przez długi czas nie miałem ochoty, aby zagrać w taktycznego jRPG-a.
Możliwe, że brak GBA w kolekcji i wysoka cena kartridża przyczyniły się do takiego stanu rzeczy, ale na przestrzeni lat byłbym w stanie nabyć oba przedmioty w rozsądnej cenie. Trochę to głupie, może nawet bardzo, ale trudno mi znaleźć jednoznaczny powód. Sam się sobie dziwię, bo spędziłem z Tactics Advance prawie 40 godzin i bawiłem się naprawdę dobrze. Zapraszam do Ivalce, gdzie wszystko jest kolorowe, prawie nikt nie umiera, a świat został wykreowany przez dziecko.
Jaki jest Final Fantasy Tactics Advance?
Próżno tu szukać poważnego klimatu i tego tonu, którym tak mocno charakteryzował się pierwszy FFT. Gra przedstawia losy czwórki młodych ludzi, którzy żyją w tym samym mieście. Każde z nich ma jakieś problemy, z którymi nie do końca potrafią sobie poradzić. Pewnego razu spotykają się w domu protagonisty — Marche, aby przyjrzeć się pewnej książce, która opowiada o magii, mieczach i potworach. W niewyjaśnionych okolicznościach wszyscy zostają przeniesieni do innego świata, który nazywa się tak samo, jak miasto, w którym żyją — Ivalice. Nic nie jest normalne, a otaczający krajobraz w ogóle nie przypomina pokrytej wcześniej śniegiem mieściny.
Przyjaciele zostali rozdzieleni i my, jako Marche musimy dowiedzieć się, jak można wrócić do domu. Dość szybko okazuje się, że miejsce, do którego trafił, jest pełne przeróżnych stworzeń, takich jak Moogle, Nu Mou, Bangaa czy Viera. Z punktu widzenia protagonisty bliżej im było do zwierząt niż do ludzi i tak z początku je potraktował. Szybko jednak zrozumiał, że są to rasy, o tych samych prawach i przywilejach, co ludzie.
Z pomocą przyszedł mały Montblanc, który wziął zagubione dziecko pod swoje skrzydła i zaproponował dołączenie do klanu. Wyjaśnił mu zasady panujące w tym świecie i czym zajmuje się na co dzień. Nasz bohater nie miał wyjścia i musiał szybko dorosnąć, aby móc przeżyć w takich okolicznościach. Stało przed nim wiele wyzwań, którym musiał sprostać, jeśli pragnął wrócić do domu.
Podążanie za marzeniami
Nie będzie to wielkim spoilerem, gdy powiem, że świat, do którego wszyscy trafili, został stworzony z pragnień jednego z przyjaciół Marche. Chłopak chciał odciąć się od życia, gdzie jego matka nie żyje, ojciec nie był w stanie się nim zaopiekować, a w szkole traktowano go, jak śmiecia. Zapragnął więc miejsca, gdzie to on dyktuje warunki, rodzina jest cała i szczęśliwa, a jeśli ktoś zapragnie go skrzywdzić, to wyśle na niego całą armię. Trochę to samolubne, ale mówimy tutaj o marzeniach mocno skrzywdzonego psychicznie chłopca. Takiego, który w końcu chciał się poczuć bezpiecznie, nie martwiąc się, co przyniesie następny dzień. Zresztą, nie tylko on chce żyć w takim świecie. Reszta znajomych, oprócz Marche również nie widzi powodu, aby wrócić do prawdziwego świata.
Tutaj mogą robić to, co chcą, być kim tylko zechcą, a ich wcześniejsze problemy tutaj w ogóle nie istnieją. Niełatwo więc będzie przekonać ich wszystkich, aby zmienili zdanie, a to jest właśnie główny cel omawianej gry. W przeciwieństwie do oryginału fabuła opisywanej odsłony jest prostsza i nieco bardziej „ukryta”. Jeśli chcemy poznać ją w stu procentach, to najlepiej będzie zaliczyć wszystkie 300 misji. Mnie 130 zajęło jakieś czterdzieści godzin i to w zupełności wystarczy, aby poznać główną oś całej historii, ale świat Ivalice pełen jest małych wątków, które tylko czekają na odkrycie. Na szczęście, po przejściu całości można wrócić do ostatniego zapisu i grać dalej nie mając już w głowie tej chęci poznania losów najważniejszych postaci.
Co się zmieniło w stosunku do pierwowzoru?
Tactics Advance doczekał się kilku zmian względem oryginału. Lokacje na mapie układamy sami, podobnie jak w Legend of Mana, nie ma to tak dużego wpływu, jak mogłoby się wydawać, ale twórcy pozwalają odbiorcy zdecydować, gdzie będzie dana lokacja. Walki nadal są turowe, ale na polu bitwy pojawił się sędzia. Jego zadaniem jest pilnowanie uczestników, aby ci przestrzegali określonych zasad. Tych jest całe mnóstwo i praktycznie w każdym pojedynku coś jest zabronione oraz premiowane. Jeśli nie wolno używać czarów, a ktoś postanowi rzucić zaklęcie, to ta postać otrzymuje żółtą kartkę, o ile nikogo nie zabije, wtedy od razu pojawia się czerwona.
Ta druga wysyła „oszusta” do więzienia, gdzie musi odbyć wyrok, o ile nie jest to nasz przeciwnik. Komputer nie stosuje się do zasad i nieraz zrobi coś wbrew woli sędziego. Na nasze nieszczęście zawsze otrzyma żółtą kartkę, a nawet i dziesięć, ale z mapy nikt go nie wyrzuci. Naszą drużynę natomiast tak i nie jest to sprawiedliwe. W trakcie zabawy nie miałem zbyt wielu takich sytuacji, ale te niestety się zdarzają i tutaj deweloper dał ciała. Dobrze, że później dostajemy możliwość anulowania danych zasad za sprawą specjalnych kart, ale nie łudźcie się, że te zawsze Wam pomogą. Sam pomysł z dodaniem sędziego uważam za udany, ale nie do końca przemyślany.
Natomiast, jeśli mamy takiego na arenie to możecie być pewni, że nikt z klanu nie umrze na stałe, jak to miało miejsce w FFT. Są jednak w Final Fantasy Tactics Advance miejsca, gdzie pilnującego zasad nie ma i tam trzeba już uważać. Gra pozwala na Save po każdej potyczce, więc nie martwcie się, że przyjdzie Wam stoczyć parę walk z rzędu bez możliwości zapisu. Pod tym względem zasady w Tactics Advance są łagodniejsze.
Witamy nowego „zawodnika” na arenie!
Kolejną nowością są punkty przyznawane przez sędziego. Te otrzymujemy za pokonanie oponenta lub korzystanie z tych ruchów, które są premiowane w danej potyczce. Dzięki nim możemy wykonywać silne Combosy lub przyzywać Totemy. Czym są te drugie? Zdradzę tylko, że mają związek z kryształami w Ivalice. Jak przystało na Final Fantasy, tutaj też musiały pojawić się te mityczne artefakty. Jeśli jednak jakaś postać otrzyma żółtą lub czerwoną kartkę, to wszystkie punkty zostają wyzerowane. Każdy może ich zgromadzić dokładnie 10. Do wykonania specjalnych ataków wystarczy jeden, do wezwania „opiekunów” trzeba mieć całą pulę.
Jeśli Tactics to musi być też system klas, ale tym razem z pewnymi ograniczeniami. Konkretne “Joby” zostały przypisane do danych ras. W ten sposób Moogle nie zostanie Summonerem, tylko Viera, Bangaa może być Dragoonem, ale nie Black Magiem i tak dalej. Najwięcej możliwości mają ludzie, bo oni mają do dyspozycji aż 11 różnych klas, gdzie reszta 8 lub 7. Zanim jednak dojdzie w ogóle do zmiany, należy wcześniej spełnić pewne warunki. Te jednak są dość proste: zdobyć umiejętność danej klasy lub klas. To w sumie tyle, o ile wiemy, które są potrzebne. Kiedyś wszystkie niezbędne informacje znajdowały się w instrukcji, w przypadku FFTA tak właśnie jest, ale w dobie internetu wystarczy wpisać odpowiednią frazę w Google i znajdzie się wszystko.
Polecam to zrobić, aby potem nie zastanawiać się, czemu White Mag nie może być kimś innym. Na koniec zostają jeszcze umiejętności. Tych można się nauczyć, przywdziewając odpowiedni ekwipunek, a następnie gromadząc określoną liczbę Ability Points. Za wykonanie każdej misji wszystkie postaci dostają tyle samo punktów, więc wystarczy najczęściej kilka potyczek i już dany bohater zdobywa ją na stałe. Taki system był, chociażby w Final Fantasy IX. Zarówno tam, jak i tutaj sprawdza się znakomicie.
Czy warto zainteresować się Final Fantasy Tactics Advance w 2020?
Kończąc powoli, chciałbym jeszcze wspomnieć o oprawie. Tytuł oryginalnie ukazał się na Gameboy Advance i uważam, że dobrze wykorzystał możliwości tej konsoli. Lokacje są ładne, postaciom nie brakuje detali, a inna paleta barw nie wpływa negatywnie na odbiór tej produkcji. Szkoda natomiast, że animacje nie mogą się równać tym z PSX-a. Tyczy się to czarów, summonów, jak i umiejętności specjalnych. Final Fantasy Tactics miał w sobie sporo elementów 3D, których tutaj nie znajdziecie. Dlatego trochę boli brak możliwości obrotu kamery. Najwidoczniej platforma miała swoje ograniczenia. Wszyscy wiemy, że GBA królował, jeśli chodzi o 2D, ale trójwymiar nie był jego mocną stroną.
To wszystko nie zmienia jednak faktu, że FFTA to jedna z ładniejszych produkcji na handheld Nintendo. Od strony audio jest naprawdę dobrze. Wszystkie utwory są wspaniałe, a jedynym ich mankamentem jest jakość. Niestety, ostatni Gameboy miał słaby moduł dźwiękowy. Kiedyś człowiek mógł przymknąć na to oko, ale dziś wiele kawałków brzmi, jak z innej epoki. Zresztą porównajcie sobie wersję z PlayStation z tą omawianą tutaj. Duża różnica prawda?
Jakość jest, jaka jest, ale sama muzyka trzyma poziom i według mnie nie odstaje mocno od tej z Final Fantasy Tactics na PSOne. Całość wpada w ucho i uprzyjemnia zabawę.
GBA, NDS lub Wii U
Po tych 40 godzinach trochę żałowałem, że zabrałem się za ten tytuł dopiero teraz, bo to naprawdę solidny taktyczny jRPG. Nie jest poważny i skomplikowany, dokonano w nim kilku zmian, niekoniecznie wszystkie są dobre, ale to nadal wspaniała produkcja. Szkoda tylko, że można ją przejść tylko na GBA, NDS i Wii U. Najtaniej będzie na tej ostatniej, bo wersja z Virtual Console kosztuje zaledwie 28zł. W przypadku kartridża trzeba obecnie liczyć na wydatek w okolicach 130-230zł w zależności od zestawu — bez pudełka, z pudełkiem i w jakim stanie. Mimo tych utrudnień naprawdę warto. Zestarzała się jedynie jakość ścieżki dźwiękowej, cała reszta to nadal wysoka półka. Jeśli macie możliwość to nie zwlekajcie. Ten tytuł jest na rynku już wystarczająco długo, aby dalej czekać na swoje pięć minut u Was.
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!
13 października 2020
[…] osób, które myślą w ten sposób. Natomiast, setki, tysiące, jak nie miliony innych osób, wolą inaczej spędzać swój wolny czas, między innnymi na pierwszym Diablo, Populous The Beginning, Jazz Jackrabbit i innych tego typu […]