Planowałem rozpocząć ten tekst stwierdzeniem, że seria The Settlers nie ma ostatnimi czasy zbyt dobrej passy. Problem w tym, że mocno nagiąłbym w nim znaczenie „ostatnich czasów”. W końcu dla wielu fanów ostatnimi dobrymi „settlersami” była „dwójka”, no, może jeszcze „trójka”. Ja na całe szczęście do grona fanów nie należę, ba, z serią poza jedną krótką sesją nie łączy mnie w zasadzie nic, więc absolutnie nie bałem się rozpocząć przygody z nią od jej szóstej odsłony, czyli The Settlers: Narodziny Imperium. Czy był w tym jakikolwiek sens lub logika? Prawdopodobnie nie, ale nie zmienia to faktu, że bawiłem się całkiem nieźle, choć z pewnością nie fenomenalnie.
Łańcuszek ekonomiczny
Trudno jednak żebym nie bawił się dobrze, skoro mamy tu do czynienia z grą o budowaniu miast. Gatunek ten bawi mnie niezmiernie od lat bez względu na stopień skomplikowania. Jest to w tym przypadku o tyle ważne, że The Settlers: Narodziny Imperium to produkcja beznadziejnie wręcz prosta, zarówno pod względem poziom trudności, jak i zasad rządzących rozgrywką. Z pozoru niczym nie różni się to od takiego Anno 1800 (lub 1701, jeżeli chcielibyśmy pozostać bliżsi realiom wydania gry Blue Byte Software). Ot, stawiamy sobie domki i staramy się zadbać o sprawnie działające łańcuchy dostaw. Pierwszy przykład z brzegu, lud pragnie chleba (igrzysk czasem też), chleb upiecze piekarz, ale potrzebuje zboża, więc należy mu je zapewnić, budując farmy. Brzmi sensownie, prawda?
Psikus polega na tym, że wspomniane łańcuchy to tak naprawdę łańcuszki, składające się praktycznie zawsze z dwóch budynków: jednego zbierającego surowiec i drugiego go przetwarzającego. Z początku nie jest to problemem, ale im dłużej w The Settlers: Narodziny Imperium gramy, coraz bardziej zaczyna doskwierać właśnie ta nadmierna prostota. Brak tu jakichkolwiek wyzwań ekonomicznych, które w późniejszych etapach zabawy zmuszałyby nas do przemyślenia działania naszego miasta. Tymczasem jedyną trudnością w Narodzinach Imperium jest możliwość wytworzenia z tego samego surowca kilku różnych rzeczy. Ot, z upolowanych jeleni można wykonać zarówno kiełbaski, jak i ubrania, więc należy zadbać o dostarczenie takich ich ilości, by starczyło na oba te produkty.
Dziel i rządź
Tu pojawia się nieco bardziej interesujący aspekt The Settlers: Narodziny Imperium. Ilość surowców na otrzymanym na początku zabawy terytorium jest mocno ograniczona, więc należy stopniowo poszerzać swoje włości, przejmując kolejne kawałki mapy. Trudne to nie jest, wystarczy na niezaklepany przez nikogo teren wysłać naszego bohatera (do wyboru dostajemy ich kilku, każdy ze swoimi umiejętnościami specjalnymi) oraz wysupłać nieco złota i drewna na posterunek, by już po kilku chwilach cieszyć się nową miedzą. Nieco trudniej jest, kiedy ziemię przejęła już wroga (lub po prostu obca, nie z każdym musimy mieć tu na pieńku) frakcja. Wówczas należy najpierw zniszczyć bądź przejąć ich posterunek, wysyłając ku niemu własną armię.
Jeżeli jednak wydaje Wam się, że aspekt militarny The Settlers: Narodziny Imperium jest czymś wybitnie interesującym, to niestety mam dla Was złą wiadomość. Nie to, że jest zły, jest po prostu bardzo, ale to bardzo prosty. Do boju wysłać możemy zaledwie dwa typy żołnierzy, szermierzy i łuczników, których w przypadku oblężeń możemy wesprzeć taranami, wieżami oblężniczymi i katapultami. Tyle. Sztuka wojny sprowadza się tu zatem do zwerbowania jak największej liczby wojskowych i napuszczeniu ich na przeciwnika. Wprawdzie od poziomu zadowolenia naszych osadników zależy morale wojska, a tym samym jego siła, ale w tym wypadku bardziej trzeba się postarać o to, by byli niezadowoleni, niż zadowoleni.
Zasnąć można z całej tej adrenaliny
Wszystko to sprawia, że im dłużej gramy, tym The Settlers: Narodziny Imperium robi się coraz bardziej nudne. Ekonomiczne zaplecze spokojnie można rozwinąć w kilkanaście minut, w międzyczasie tworząc silną armię, a później pozostaje już jedynie mozolne przejmowanie mapy. Wprawdzie zadbano tu o pewne utrudnienia, ale nie mają one większego wpływu na przebieg rozgrywki. Dostępne do postawienia budynki uzależnione są chociażby od rangi naszego herosa, a jego awansowanie wymaga od nas spełniania odpowiednich kryteriów (konkretna liczba danego surowca, poziom zadowolenia mieszkańców, takie tam), ale te z każdą rozgrywką są dokładnie takie same.
Zima znów zaskoczyła rolników
Najbardziej miesza tandem systemu pór roku i map o różnym klimacie, który zmusza nas do adaptowania rozwoju naszego królestwa do sytuacji na mapie. Północne krainy, dajmy na to, charakteryzują się długimi zimami, które utrudniają pracę na roli i wymagają sporej liczby ubrań. Z kolei na południu znajdziemy mnóstwo surowców, ale żyznej gleby, podobnie jak drzew do ścięcia, trzeba się już porządnie naszukać. Dostarcza to pewnego powiewu świeżości do boleśnie zatęchłej rozgrywki i naprawdę chciałbym, by było tego tutaj nieco więcej, bo to właśnie przy rozkminianiu, jak w nowych warunkach poprowadzić rozwój miasta, bawiłem się najlepiej.
Zły król, dobry gracz
Jeśli zastanawiacie się, dlaczego nie wspomniałem jeszcze ani słowa o fabule The Settlers: Narodziny Imperium, to dlatego, że jej największym plusem jest jej istnienie. Nie zaoferuje Wam ona kompletnie niczego interesującego. Wprawdzie każda z 18 dostępnych misji oferuje osobne wyzwanie (nawet jeśli niewielkie), ale sama opowieść i jej bohaterowie są tak bezjajeczni, że praktycznie już nic z tego nie pamiętam. Trzeba zjednoczyć skłócone królestwa i pokonać złego władcę, tyle. Poza kampanią pobawić można się w trybie gry swobodnej (z żywym graczem lub botami), w którym jedynym celem jest zwycięstwo poprzez pokonanie przeciwnika (niszcząc jego miasto lub gospodarkę) albo awansowanie swojego bohatera do najwyższej rangi.
Jastrząb ekonomii
Wszystko to, co napisałem, kłóci się ze wstępem tej recenzji. Robi to jednak wyłącznie pozornie, bo ja autentycznie spędziłem przy tej grze kilka bardzo przyjemnych godzin. Owszem, nudziłem się momentami przeokropnie, a raz zdarzyło mi się wprowadzić grę w tryb soft-locka, ale mimo wszystko The Settlers: Narodziny Imperium ma w sobie to coś. Coś, co sprawia, że zawsze chętnie do niego wracałem. Może to urocza i niekiedy naprawdę ładna (jak na wiek produkcji) oprawa graficzna, może przyjemna muzyka, a może zwyczajnie potrzebowałem odrobiny relaksu i niezobowiązującego budowania królestwa? Mniemam, że wszystko po trochu, więc nie skreślajcie The Settlers: Narodziny Imperium od razu. Pomimo wad to tytuł, który potrafi sprawić nieco radości, choć raczej podczas krótszych sesji.
Jeżeli nadal nie jesteście przekonani, to koniecznie posłuchajcie recenzji The Settlers: Narodziny Imperium w TrójKast #054 – Kurczak chudszy.
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!