Materiały promocyjne Tales of Arise sprawiły, że nie mogłem doczekać się tej produkcji. Choć z serią nie mam zbyt wielu doświadczeń, tak tutaj jakoś nie byłem w stanie przejść obok. W sumie wszystko, co pokazywano na zwiastunach, przemawiało za tym, abym zagrał. Żadna poprzednia odsłona nie wywołała u mnie takich zachwytów. Bałem się jednak, że widziałem już to, co najlepsze, a sama gra pozostawi niedosyt. Na szczęście, tak się nie stało. Przypomniałem sobie czasy, gdy najwięcej uwagi poświęcałem tytułom jRPG.
Tutaj wszystko jest na miejscu
Styczność z serią od Bandai-Namco miałem jeszcze w czasach ery PSOne. Tales of Eternia zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Gra posiadała angielski dubbing, co w 2000 roku nie było standardem dla jRPG-ów. Do tego piękna oprawa wizualna, głównie 2D, ale mapa świata była już w pełnym 3D. Fabuła, którą chciało się odkrywać i dynamiczny system walki, bez podziału na tury. ToE było inne i świeże, stąd też łatwo mi było się w nią zagrywać. Później jednak kolejne produkcje serii już nie wywoływały u mnie takich zachwytów. Czytałem recenzje, patrzyłem na screeny, później materiały i nie było w nich tego czegoś, aż do niedawna.
Arise było w stanie skupić na sobie moją uwagę. Zmiana silnika wiązała się ze zmianą całego stylu graficznego. Widowiskowe pojedynki, które nie wydawały się mdłe i podobne do innych, a przedstawiony świat pełen detali i barw po prostu zachwycał. To wszystko można już było zobaczyć dwa lata temu, gdy po raz pierwszy zapowiedziano ten tytuł. Apetyt rósł, ale wszystko wydawało się na miejscu. Po sprawdzeniu nowej odsłony Tales, to już nie były czcze obietnice, a rzeczywistość. Całość wyglądała i działała tak, jak zapewniano. Nic więc dziwnego, że od razu złapałem bakcyla i nie mogłem się oderwać. Tak jak kiedyś na PSX.
Przygody Żelaznej Maski
300 lat temu, planeta Dahna została podbita, a jej ludność stała się niewolnikami. Renanie, bo tak określa się oprawców, praktycznie nie różnią się od Dahnańczyków, ale są w stanie władać energią żywiołów nazywaną Astral Arts. To właśnie dzięki niej są mogą kontrolować potężne potwory, korzystać z mocy przypominającej magię i kontrolować cały świat. Los rdzennych mieszkańców od dawna wydaje się przesądzony, aż do momentu, gdy główny bohater spotyka pewną kobietę. Nasz protagonista nic nie pamięta, jego twarz jest ukryta pod żelazną maską, której nie może zdjąć. Nie jest w stanie odczuwać bólu fizycznego, ale w przeciwieństwie do innych niewolników, wśród których żyje, nie godzi się na taki los.
Pewnego dnia dochodzi do kilku niespodziewanych wydarzeń, które doprowadzają do spotkania z Shionne, Renanką. Ta, podobnie jak inni z jej ludu, czuje wyższość nad wszystkimi Dahnańczykami i nimi gardzi. Dodatkowo nikt nie jest w stanie jej dotknąć, gdyż w takim momencie jej organizm atakuje drugą osobę elektrycznymi kolcami. Kiedy jednak poznaje naszego bohatera, sytuacja się zmienia. Dołączamy do ruchu oporu, który chce wyzwolić region Calagia z rąk okrutnego władcy. Dowiadujemy się więcej o świecie, krainach, panujących regułach, a także o samych oprawcach. Fabuła zaczyna nabierać tempa, a gracz niczym wciągnięty w dobre anime, chce poznawać jej kolejne odcinki.
Tales of Arise odpowiednio dawkuje nam wszystkie informacje. Choć ogólny zarys historii i główny cel poznajemy w miarę szybko, tak wszystko inne jest podane w odpowiednich kawałkach. Nie brakuje świetnych cutscenek, zarówno klasycznych, jak i takich przypominających animowaną mangę. W czasie eksploracji możemy rozmawiać z postaciami, poznawać je, starać się je zrozumieć. Te również pojawiają się wraz z postępami w grze. Człowiek nie ma wrażenia, że wie już wszystko, a cała fabuła może nagle skręcić w zupełnie innym kierunku, trzymając odbiorcę w napięciu. Nie brakuje też pewnych głupotek i uproszczeń, ale te występują rzadko i w ogóle nie przeszkadzają w odbiorze.
Unreal Engine i przepiękny świat
Arise doczekał się zmiany silnika i padło na narzędzie firmy Epic w wersji czwartej. Choć nie jest to najnowsze oprogramowanie, bo zapowiedziano już piątą iterację, tak skłamałbym, że nie stać jej na wspaniałe rzeczy. Najnowsza odsłona serii mocno różni się od wydanej w 2016 Tales of Berseria. Choć nie grałem w ten tytuł, to zmiany wizualne są widoczne gołym okiem. Arise posiada zupełnie inny, według mnie znacznie lepszy, styl, niż Berseria. Domeną gier Tales był dość krótki czas tworzenia. Kolejne części potrafiły wychodzić rok po roku i skok między nimi nigdy nie wydawał się taki duży. W tym przypadku jest zupełnie inaczej.
Tytuł zachwyca na każdym kroku, od pięknych animacji, poprzez duży i dobrze zaprojektowany świat, na przykuwającej oko oprawie kończąc. Od strony wizualnej jest naprawdę dobrze i ciężko się tutaj do czegoś przyczepić. Tam, gdzie trzeba, widzimy zjawiskowe efekty cząsteczkowe, modele postaci są złożone i aż chce się na nie patrzeć, a walki są przepełnione genialnymi sekwencjami graficznymi. Deweloper wykonał kapitalną robotę, zwracają uwagę na różne szczegóły. Wykreowane uniwersum żyje, lokacje nie są zbyt duże, a całość pięknie się prezentuje, jak na standardy 2021. Na siłę jestem w stanie przyczepić się tylko do biegu głównego bohatera. Ten mógłby być nieco bardziej naturalny oraz braku pełnego wsparcia dla formatu 21:9.
Walcz i zwyciężaj w Tales of Arise!
Kilkukrotnie wspominałem o pojedynkach w Arise. Takowe dzieją się w czasie rzeczywistym i trzeba podejść do wroga lub on do nas, aby rozpocząć starcie. Wtedy zaczyna się prawdziwa zabawa. Zawsze kontrolujemy tylko jedną postać, ale tych w drużynie mamy kilka i od nas zależy, kogo chcemy mieć pod ręką. System walki jest prosty do nauczenia, ale nie znaczy, że ten sam w sobie jest banalny. Trzeba brać pod uwagę mocne i słabe strony oponentów, ich odporność na żywioły i starać się unikać ich ataków. Bohaterowie pod kontrolą SI przez cały czas będą aktywnie pomagać i nie czułem, aby byli kulą u nogi. Korzystają aktywnie ze swojej puli ataków, a w razie potrzeby uleczą nas w krytycznym momencie. Warto jednak pamiętać, że nie zawsze zachowają się tak, jakbyśmy chcieli, więc kwestie dotyczące HP, lepiej wziąć na siebie.
Postać przez nas wybrana może wykonywać proste ataki, unikać ciosów wroga oraz stosować różne Artsy. Te ostatnie są naszą główną bronią, gdyż dzięki nim nasze ruchy są silniejsze, skuteczniejsze, nacechowane magią lub wykorzystują konkretne żywioły. Oprócz tego możemy wykonywać ataki specjalne, combosy z udziałem sojuszników, a także potężne techniki. W Tales of Arise oprócz klasycznych odpowiedników HP i MP, mamy również Cure Points, które wykorzystujemy do leczenia. Te niestety można uzupełniać tylko podczas snu, natomiast limit danego przedmiotu wynosi 15. Twórcy chyba nie chcieli, aby w plecaku było po 99 sztuk każdego Potiona. W ten sposób trzeba dobrze korzystać z dostępnych zasobów i starać się mądrze prowadzić pojedynki, gdzie uniki są dość istotne i lepiej o nich nie zapominać.
W momencie pisania tej recenzji dodano do gry dodatkowe poziomy trudności, jeden prostszy, aby móc skupić się na fabule i drugi trudniejszy, dla najbardziej wymagających. Ja jednak bawiłem się na tym określanym jako Normal i nie czułem, aby Arise było za trudne. Nie czułem też, że trzeba mocno grindować, a porażek nie zaliczyłem zbyt wiele. Rozwój postaci oparty na punktach, dzięki którym odblokowywujemy kolejne skille i passywki jest dość przejrzysty. Mimo to, jeżeli ktoś woli skupić się na historii, może teraz wybrać poziom według własnego uznania.
Detale i zmiany usprawniające zabawę
Miłym zaskoczeniem dla mnie, był system szybkiej podróży. Ten czasami zostaje zablokowany z powodów fabularnych, ale przez większość czasu bez trudu możemy skakać po odwiedzonych lokacjach. Nie jest to coś, co występuje w każdym jRPG-u. Podobnie jest z zapisem gry, który można wykonać prawie wszędzie, a nie tylko w określonych miejscach. Wszystkie informacje o punktach doświadczenia oraz zdobytych przedmiotach pojawiają się tylko przez chwilę po pokonaniu wrogów. Koniec z długimi paskami, animacjami i denerwującymi przerywnikami. Kiedyś to miało sens, teraz jednak doceniam takie uproszczenia.
Lokacje są wypełnione przedmiotami, surowcami i skarbami, dzięki czemu eksploracja ma sens. Miejscówki nie są wielkimi poziomami, gdzie wieje nudą. Tutaj mamy dobrze przemyślane krainy, lochy, zamki i jaskinie. Twórcy doskonale wiedzieli, co robią i nie straszą nas archaizmami. Jeżeli przez przypadek pominęliśmy jakąś scenkę, to takowe można odtworzyć ponownie, co jest naprawdę pomocne. Ogromnie cieszy fakt, że zmiana naszego ekwipunku ma wpływ na wygląd postaci i to nie tylko w czasie walki czy eksploracji, ale również wszystkich przerywnikach. Niby małe rzeczy, a strasznie usprawniają zabawę.
Kilka słów o audio
Na koniec chciałbym wspomnieć o ścieżce dźwiękowej, która podobnie jak reszta gry, nie zawodzi. Nie brakuje tutaj utworów, które zapamiętam na lata. Wszystkie kawałki idealnie dobrano pod momenty i konkretne miejsca, aby jak najlepiej oddać atmosferę oraz klimat. Tam, gdzie ma być smutno, leci coś dołującego. W momentach zwątpienia oprawa audio nadaje odpowiedni ton. To samo tyczy się starć, wesołych wydarzeń i tak dalej.
Zróżnicowanie jest ogromne i świetnie dopasowane. Równie dobrze wypada voice-acting. Ten angielski stoi na bardzo wysokim poziomie, ale jeżeli ktoś nie chce, to zawsze może zmienić na japoński. W ten sposób element ten jest równie istotny, jak fabuła, oprawa czy same walki. Pewne jest, że często będę odsłuchiwał utworów z tej gry i podawał je jako przykład do naśladowania. Od czasów NieR i Automaty nie byłem tak zauroczony ścieżką dźwiękową w grze.
Czy warto kupić?
Tak, tak i jeszcze raz tak. Każdy fan jRPG-ów powinien zagrać w Tales of Arise. Znajdziecie tutaj wszystko, czego można oczekiwać od gry z tego gatunku. Świetną fabułę, bardzo przyjemny system walki, rozwój postaci, który nie przytłacza. Do tego piękna oprawa A/V, barwny i szczegółowo zaprojektowany świat, nowoczesne i przykuwające oko animacje. Grę można przejść w około 40 godzin, a wszystko zaliczyć w około 70-80. Ani za dużo, ani za mało. Według mnie idealnie. Jeżeli lubicie tego typu produkcje, to nie ma się co zastanawiać, bo Bandai-Namco nie zawiodło i dobrze, że Tales of Arise było tworzone przez kilka lat.