Można by powiedzieć, że survivalowo – horrorowej marce Resident Evil wiedzie się umiarkowanie dobrze w świecie kinematografii. Przynajmniej pod względem finansowym. Mamy kilka pełnometrażowych animacji, serię filmów Paula W.S. Andersona, niedawno dla Netflixa wyprodukowano serial animowany, a zza horyzontu już wynurza się kolejny, tym razem w formie aktorskiej. Niestety, jak to zwykle bywa w przypadku tasiemców ilość nie zawsze idzie w parze z jakością. Już pomijając sam poziom wykonania sagi z Milą Jovovich w roli głównej, wieść o reboocie filmowej adaptacji powitałem z otwartymi ramionami. Tym bardziej, że Johannes Roberts, reżyser najnowszej odsłony, wielokrotnie w wywiadach podkreślał, że jego wersja wydarzeń będzie jak najbliższa oryginałowi.
W kwestii zgodności z materiałem źródłowym muszę przyznać, że jest dużo lepiej. Owszem, otrzymujemy scenariusz znany z gier, jednak z lekkim twistem. Historia przedstawiona w filmie łączy bowiem wątki z dwóch pierwszych odsłon Resident Evil i modyfikuje opowieść tak, by obie przeplatały się ze sobą samoczynnie. Żeby fani mieli pojęcie o zmianach, a świeży widz wiedział z czym ma do czynienia, przedstawię krótki rys fabularny: korporacja farmaceutyczna Umbrella podejmuje decyzję o przeniesieniu swojej działalności. Decyzja ta niesie ze sobą druzgocące konsekwencje wobec miasteczka Raccoon City, gdzie Umbrella stanowiła główne źródło zatrudnienia dla lokalnej społeczności. Do tego niemal opustoszałego miejsca po latach nieobecności powraca Claire Redfield. Dziewczyna jest w posiadaniu informacji, że niedawno w okolicy doszło do skażenia biologicznego i pragnie ostrzec swojego brata pracującego w elitarnej jednostce policji, zwanej STARS. Choć starsze z rodzeństwa Redfieldów nie chce wierzyć młodszej siostrze, wkrótce zrewiduje swoje poglądy. Jego oddział zmuszony będzie wyruszyć na ratunek zaginionym policjantom, wysłanym do opustoszałej rezydencji należącej do farmaceutycznego giganta.
Od tej pory akcja filmu toczy się dwutorowo, na przemian przeskakując między Chrisem i tym co dzieje się w posiadłości Spencera, oraz komisariatem policji, gdzie uwięziona została Claire wraz z Leonem. Choć uważam, że poradzono sobie wzorowo, to nie jestem fanem takiego rozwiązania. Nie zgodzę się też ze stwierdzeniem, że oba te wątki połączono ze sobą tylko dlatego, że pierwowzór nie pozwalał na to, by rozwinąć każdy z nich w pełnoprawny film. Wystarczy przeczytać nowelizację pierwszej części gry autorstwa S.D. Perry, by przekonać się, jak można przyzwoicie przekształcić bazową historię w coś większego i nadal zachować esencję tego, czym jest Resident Evil.
Osobny akapit chciałbym poświęcić z kolei castingowi, który niezbyt przypadł do gustu fanom. Nie będę wdawał się w dywagację czy czarnoskóra aktorka powinna zagrać Jill, ani czy większość z aktorów przypomina swoich odpowiedników. Może zabrzmi to niezbyt miło, ale mówię to z pełną świadomością jako fan marki: nie dbam o to jak wyglądają aktorzy, bo bardziej zależy mi na tym czy potrafią wcielić się w role, które zostały dla nich napisane. Nie obwiniam Toma Hoppera, że jego Wesker jest mniej stoicki i bardziej luzacki, ani Avana Jogii, że w filmie gra kompletną ciamajdę. Jeśli tylko wywołuje to w internecie burzę, uważam, że aktorzy zagrali doskonale, skoro wzbudzili aż takie emocje swoimi kreacjami. Same postaci z gier Resident Evil zawsze były w pewien sposób karykaturami tego co widzieliśmy w filmach akcji z lat 80 i 90, dodatkowo ubarwionymi słabo napisanymi dialogami rodem z kina klasy B.
Właśnie takie wrażenie sprawia sam film: przyzwoitego kina klasy B z dobrym, choć nieco zastałym tempem, ekspozycją fabularną w postaci plansz z napisami i jakąś nieopisaną magią w kameralności poszczególnych scen. Nie tak dawno temu, w Konglomeracie Podcastowym (który z tego miejsca serdecznie pozdrawiam), wspomniano, że film przywodzi na myśl późniejsze dzieła Johna Carpentera i muszę przyznać, że jest to niewiarygodnie celna uwaga. W Resident Evil: WtRC widać też inspirację takimi produkcjami mistrza, jak „Atak na posterunek”, „Halloween” czy „Mgła”, co zaliczam na plus.
Podczas seansu na fanów czeka szereg easter eggów poukrywanych w poszczególnych scenach. Od odwzorowania 1:1 ikonicznych lokacji z gier, po liczne smaczki, chociażby w postaci melodii wygrywanej przez jednego z bohaterów na ekranie. Miłe jednak jest to, że zupełnie inaczej niż w przypadku większości adaptacji gier wideo, odniesienia te nie są tu upchnięte na siłę, a wręcz przeciwnie – często stanowią integralny element świata przedstawionego. Chyba tylko jedno nawiązanie do innej, niezekranizowanej jeszcze części gry, może wywołać u nowych odbiorców lekką konsternację.
Jedyne na co mogę rzeczywiście ponarzekać, to kompletnie nijaka ścieżka dźwiękowa. Żaden z utworów skomponowanych przez Marka Korvena nie wybrzmiewa jakoś szczególnie wyraźnie i cały film wydaje się być pozbawiony chociażby głównego motywu przewodniego. Szkoda, bo seria ta jest znana z kultowych utworów, które zawsze wwiercały się w podświadomość graczy. Sprytna osoba wykorzystałaby chociaż część z nich. Nijakie są też generowane komputerowo efekty specjalne – już teraz bije od nich sztucznością i ewidentną taniością wykonania. Strach pomyśleć, co będzie za parę lat. Honor trzeba jednak oddać osobom odpowiedzialnym za praktyczne efekty specjalne, albowiem ci odstawili kawał naprawdę dobrej roboty. Jest mi po prostu żal, że ich praca ginie w natłoku słabej jakości CGI.
Mimo tych końcowych narzekań najnowsza odsłona filmowej serii Resident Evil przypadła mi do gustu. To ogromny krok naprzód dla marki, która została tak zmieszana z błotem przez nijakie i pozbawione sensu popłuczyny poprzedniego reżysera. Choć ta adaptacja przygód STARS nie jest idealnym marzeniem fana, to wciąż pozostaje przyzwoitym filmem broniącym się na wielu płaszczyznach. Tytuł ten bawi i ekscytuje, a co więcej sprawia, że ma się cichą nadzieję na to, że Johannes Roberts otrzyma zielone światło na kontynuację. Za co ja kurczowo trzymam kciuki.