Serial The Last of Us znowu dostarcza nam masę emocji. Piąty odcinek to kolejny już świetny przykład na to, jak można wziąć opowieść znaną z gry, a następnie ją rozwinąć.
Tym bardziej, że znana z gry historia Henry’ego i Sama potrafiła chwycić za serce. Pomimo, że działała na zasadzie szoku i nie ukrywajmy, da się raczej przewidzieć jej koniec.
Ten właściwy kierunek
Nie zmienia to faktu, że w końcu pojawiło się tutaj trochę akcji. Bałem się, że w pewnym momencie produkcja zatraci swoje tempo i jedyne, co będziemy oglądać, to chodzących tam i z powrotem Pedro Pascala i Bellę Ramsey, zaliczających kolejne lokacje odtworzone z gry. Miło się jednak czasem zaskoczyć.
Twórcy postanowili pokazać jedną z ciekawszych sekwencji w grze i wyszło to idealnie. Chociaż i tutaj malkontenci mogą zacząć kręcić nosem. Formuła, gdzie na początku mamy trochę czasu dla postaci, poznajemy je i rozwijamy ich wątki, aby potem pokazać dość efektowne sceny akcji jest dobrym tropem.
Ciągle są tu emocje
Nie mówię, że The Last of Us to horror, ale to ciągłe budowania napięcia wychodzi twórcom świetnie. Nie ukrywam, że piąty odcinek jest dla mnie w czołówce. Na takie emocje właśnie liczyłem, kiedy po raz pierwszy usłyszałem o ekranizacji dzieła Naughty Dog. Nowi bohaterowie oraz ich chęć przeżycia w tym niebezpiecznym świecie, a jednocześnie danie drugiej osobie nadziei i utraconego dzieciństwa.
Tak samo jak nie mogę wyjść z podziwu jak bardzo przypadła mi do gustu Belle Ramsey, która wciela się w rolę Ellie. Zdradzę wam, że w grze nie specjalnie za nią przepadałem i była dla mnie irytująca, a tutaj zupełnie mam do niej inne podejście i stała się dla mnie postacią z krwi i kości, którą autentycznie da się lubić.
Podsumowanie
Za nami kolejny świetny epizod serialu The Last of Us. Mamy tutaj wszystko dobrze wyważone pod względem budowania świata, relacji między bohaterami czy też scen akcji. Pozwala to nam chłonąć atmosferę i całkowicie skupić się na wydarzeniach na ekranie.