Powiedzieć, że zeszłoroczny reboot Saints Row okazał się niewypałem, to nic nie powiedzieć. Średnio angażująca fabuła, mało porywająca rozgrywka i masa błędów oraz niedoróbek sprawiły, że tytuł ten dość szybko zyskał wśród fanów miano najsłabszej odsłony serii, ustępując pod tym względem tylko dziwacznemu Gat out of Hell. Na zapowiedziane fabularne rozszerzenia nie czekał, jak odnoszę wrażenie po absolutnej ciszy w eterze, nikt, nawet ja, choć w głębi duszy liczyłem, że może przez ostatnich kilka miesięcy Deep Silver Volition zdołało poprawić mankamenty pierwotnej wersji, a debiutujący dodatek The Heist and the Hazardous odkupi winy podstawki.
Usypiająca gra
Tak się niestety nie stało. The Heist and the Hazardous miało olbrzymi potencjał, by stać się przyjemną parodią gangsterskiego kina akcji w stylu „Gorączki”, „Włoskiej roboty” czy „Ocean’s Eleven: Ryzykownej Gry”. Wystarczyło w zasadzie podpatrzeć to, jak z wątkami o napadach na banki poradziło sobie Rockstar Games w nieśmiertelnym Grand Theft Auto V, dodać do tego charakterystyczny dla serii humor (nawet jeśli akurat najnowsze Saints Row nie było pod tym względem wybitne) i pozwolić graczom na sianie spustoszenia w dodanym w darmowej aktualizacji miasteczku Sunshine Springs, które zostało wybrane na miejsce akcji rozszerzenia.
Dostaliśmy natomiast zaledwie trzy misje i poprowadzoną bez żadnego polotu opowiastkę o gwieździe kina akcji, która postanowiła nie zapłacić głównemu bohaterowi za wykonane zlecenie, tym samym stając się obiektem jego zemsty. Znów, gdyby sensownie tę historię poprowadzono, mogło z tego wyjść coś naprawdę interesującego, może nawet zahaczającego o motywy z „Szybkich i Wściekłych”, do których The Heist and the Hazardous nawiązuje przecież samym tytułem. Mam niestety wrażenie, że sami twórcy nie mają już serca do najnowszego Saints Row, a sam dodatek został stworzony tylko po to, by wypełnić warunki kontraktu.
Sztampowa robota
Nie znajdziecie tu absolutnie niczego interesującego. Praktycznie każda z misji to absolutna sztampa. Pójdź, zabij, poczekaj, aż przeleci dialog, kontynuuj zabijanie. Dość powiedzieć, że największą atrakcją jest skanowanie z ukrycia twarzy jednego z bohaterów. Najbardziej boli natomiast fakt, że gang Świętych dokładnie zaplanował szczegóły finałowego napadu i przygotował się do niego, ale zrobił to bez udziału samego gracza. Nasz jedyny wkład w przygotowania to dosłownie jedna, trwająca jakieś pięć minut misja, po której od razu przechodzimy do działania, nawet dokładnie nie wiedząc, co ma się w zasadzie wydarzyć. Ludzie, toż to nawet wątek poboczny z San Andreas był lepiej przemyślany i poprowadzony niż całe The Heist and the Hazardous, które da się ukończyć – nie żartuję – w pół godziny.
Skok, ale Stefczyka
Poza samą kampanią otrzymujemy jeszcze kilka bajerów. Parę nowych ubranek, świeżutki śmigłowiec i niespotykana wcześniej broń. Ekstra! W zasadzie jedyną rzeczą, która naprawdę mi się podobała, to nowa aktywność poboczna w postaci przelatywania przez obręcze przy pomocy wingsuita. Wypada to naprawdę nieźle, ale na miłość boską, to coś, co można było wprowadzić w darmowej aktualizacji, a nie w kosztującym prawie 50 zł rozszerzeniu. Jeżeli tak mają wyglądać wszystkie kolejne DLC, to ja absolutnie wysiadam, a Wam polecam nawet nie rozważać tego zakupu. Szkoda Waszych pieniędzy i czasu, nawet tych trzydziestu minut.
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.