Kiedy na targach E3 2014 pojawiła się pierwsza zapowiedź The Division (2016), nie zdawałem sobie sprawy, że właśnie oglądam zwiastun tytułu, który odmieni moje życie. Gry sygnowane nazwiskiem Toma Clancy’ego zawsze miały szczególne miejsce w mojej bibliotece gier. Rzecz w tym, że zwykle bliżej mi było ówczesnym odsłonom Rainbow Six czy Ghost Recon, grom taktycznym ze sporą dozą realizmu. Zręcznościowa strzelanka mająca cechy MMO nie zdawała się być czymś, co mnie przekona. Jedyny looter shooter, z jakim wówczas miałem do czynienia to Borderlands, który niespecjalnie przypadł mi go gustu. Nic nie wskazywało na to, jak bardzo zagłębię się w świat The Division. Pierwsza część na długo stała się moim ulubionym tytułem. Gdy zapowiedziano premierę drugiej części, myślałem, że wiedziałem, na co się piszę. Myliłem się. I choć pierwsza Dywizja jest genialna, The Division 2 to dla mnie gra o wiele lepsza od oryginału i postaram się to uzasadnić w tej laurce.
The Division 2 – nierówna walka z oczekiwaniami
Szczerze mówiąc, przez pewien czas także uważałem, że choć dwójka jest lepsza pod pewnymi względami, sporo jej do jedynki brakuje. Oczywiście, z czasem zdałem sobie sprawę, że wynikało to z dość bezpośredniego porównania. Moje wspomnienia z The Division 1 były związane ze stanem gry, jaki był obecny już dwa lata po premierze, po wielu łatkach, patchach, a nawet dodatkach. Dwójeczka była wtedy świeżynką, borykającą się nadal z problemami wieku dziecięcego, wersją surową bez wkładu graczy i społeczności. Co więcej, problemem też było moje własne podejście. Podobnie jak inni gracze oczekiwałem więcej tego samego. Poniekąd tak też się stało. Pod względem rozgrywki oba tytuły niewiele się odróżniały od siebie. Za to warstwa fabularna i sposób, w jaki prezentowany jest świat gry – po prostu dzień i noc!
Tak samo, ale jednak inaczej
Pierwsza część jest napędzana historią. Jeszcze zanim dotrzemy na Manhattan, możemy odczuć jak bardzo jest źle. Ludzkość i cywilizacja zachodu upada. Świat stoi w płomieniach, a cywile błąkają się zagubieni po ulicach nie wiedząc co się dzieje. Co krok spotykamy potrzebujących, chorujących i umierających, a gracz w najlepszym razie może doraźnie ulżyć pojedynczej osobie. Jedynym pewnikiem na ulicy jest śmierć. W międzyczasie pojawia się wątek tak charakterystyczny dla powieści Toma Clancy’ego, gdzie historia staje się pełnoprawnym thrillerem, a my poznajemy zaplecze największego kataklizmu, jaki spotkał ludzkość w świecie gry. The Division 1 można by przyrównać do filmu katastroficznego, jak Pojutrze (2004) czy San Andreas (2015). Tutaj ludzie próbują na bieżąco radzić sobie z beznadziejnie niebezpieczną sytuacją.
Druga odsłona dzieje się jakieś pół roku po wybuchu epidemii. Szok i przerażenie minęły, ustępując miejsca ludzkiej determinacji. Chaos, choć nadal wszechobecny, nabrał zupełnie odmiennego wymiaru. To już nie strach przed nieznanym i panika w obliczu zagrożenia. Zamiast tego znajdujemy brak zorganizowanych struktur państwowych i społeczeństwo, które pracuje u podstaw w celu wspólnego przetrwania. Jeżeli na ulicach pojawiają się cywile, to już nie są to zagubione jednostki, lecz zorganizowane patrole poszukujące zapasów czy pilnujące porządku. Kataklizm już się zakończył, a ludzkość została wrzucona w postapokaliptyczną rzeczywistość. I to na tym skupia się większa część gry. Nie bez kozery Manny Ortega nazywa naszą postać Szeryfem. Waszyngton z gry przypomina bowiem Dziki Zachód i – zanim pojawia się polityczna intryga – grę można przyrównać do wręcz klasycznego westernu, gdzie do miasteczka przybywa nowy szeryf, aby zaprowadzić porządek i prawo.
Film fabularny czy dokumentalny?
Te różnice w świecie przedstawionym stanowią, moim zdaniem, główną podstawę oskarżeń o to, że pierwsza część serii miała o wiele lepszy klimat. Jasne, można woleć filmy katastroficzne od westernów, ale nijak nie można ich ze sobą sprawiedliwie porównać! Jak uznać, który sernik jest smaczniejszy, z rodzynkami czy bez? To przecież kwestia ściśle indywidualna. Obawiam się, że te niesłuszne uwagi względem drugiej części to wynik oczekiwań graczy. Liczyli oni na więcej tego samego również i fabularnie, a także klimatycznie. Otrzymali coś niesamowitego i angażującego, ale jednak zupełnie odmiennego. I choć przyznam, że mi osobiście także bardziej do gustu przypada fatalistyczny i pozbawiony nadziei klimat pierwszej części, tak nie mogę z żadną dozą szczerości powiedzieć, że jest on lepszy od atmosfery The Division 2.
Wbrew powszechnej opinii to też nie jest tak, że The Division 2 nie ma fabuły. Ta gra ma fabułę, nawet dość bogatą. Problem w tym, że jest ona podana zupełnie inaczej, niż w pierwszej części. Tam historia za wydarzeniami podana była w trakcie misji, więc chcąc nie chcąc się ją poznawało. Dodatkowe aktywności czy nagrania znajdowane porozrzucane po mieście tylko ją uzupełniały. Tutaj, w sequelu, trzeba aktywnie szukać informacji, zagłębiać się w znajdowane pliki dźwiękowe, echa i nagrania. Jest to o wiele łatwiejsze podczas samodzielnego zwiedzania Waszyngtonu, gdy nigdzie nam się nie spieszy. Gracze dążący do jak najszybszego wbicia najwyższego poziomu, gracze dla których najważniejszy jest endgame, niestety mogą przegapić większość tych smaczków. Zawieść niektórych może też charakter tej historii. To nie jest jednolita, spójna opowieść niczym w filmie czy książce. To historia Waszyngtonu, ludzi, którzy w nim zostali i jak radzą sobie w nowej rzeczywistości. To zbiór ludzkich tragedii, ale także i historii o odwadze i poświęceniu.
Postęp jest niemożliwy bez zmian
Technicznie The Division 2 to sam postęp względem poprzedniej części. Jasne, graficznie nie widać dużej różnicy. W końcu obie gry działają na autorskim silniku Snowdrop, a dzielą je tylko trzy lata. Natomiast sam gameplay jest poprawiony w każdy możliwy sposób. Granie w oryginał było bardzo fajne, choć miało swoje drobne bolączki. Granie w dwójkę to sama przyjemność. Strzelanie jest po prostu lepsze, umiejętności i technologie agentów rozbudowane i bardziej przydatne. Zmieniono kilka rzeczy, na które narzekali gracze, takie jak dodatki do broni, które już nie miały swojego osobnego poziomu wyposażenia. Do zdrowia agentów także dodano wskaźnik pancerza. Z dużym entuzjazmem przyjęto też też wprowadzenie tutaj specjalizacji postaci, których brakowało w jedynce. Na pochwałę zasługują również przeciwnicy i ich AI. Każda frakcja ma swoje taktyki, a nasi wrogowie nauczyli się manewrów takich jak flankowanie. Tutaj już nie wystarczy siedzieć za osłoną i ostrzeliwać się do ostatniego przeciwnika. Trzeba myśleć, ruszać się, korzystać z terenu. To wszystko sprawia, że Waszyngton wydaje się o wiele groźniejszy od Nowego Jorku.
No i przede wszystkim ten mityczny endgame, którego brakowało w pierwszej części, dla wielu stanowi esencję The Division 2. Po osiągnięciu najwyższego poziomu nie będziemy się nudzić. Na mapie miasta cały czas coś się dzieje, otrzymujemy dodatkowe, dłuższe misje z większymi szansami na wysokiej jakości nagrody. Ba, gra doczekała się nawet swojego rajdu, czyli wyjątkowo długiej, trudnej i przygotowanej dla ośmiu – w przeciwieństwie do standardowego limitu czterech – graczy misji! Zresztą, nawet bez tych misji i rajdu jest co robić. Sytuacja w Waszyngtonie jest dynamiczna i co rusz pojawiają się nowe aktywności na mapie. Punkty kontrolne mogą zostać znowu odbite przez gangi, a po mieście biegają patrole czy konwoje z surowcami. W Waszyngtonie ciągle dochodzi do starć pomiędzy różnymi frakcjami, w które możemy się angażować do woli. W skrócie – jest co robić!
Ideałów nie ma
Jedyne czego mi brakowało, to przeniesienia genialnego trybu Survival z dodatku do pierwszej części. Przedzieranie się przez zamieć śnieżną bez naszego sprzętu i umiejętności, dodatkowo poza przeciwnikami walcząc z postępującą infekcją i hipotermią było doświadczeniem, które chętnie bym powtórzył w nowej odsłonie. Do dzisiaj nie potrafię zrozumieć, dlaczego Massive Entertainment, studio odpowiedzialne za oba tytuły, zrezygnowało z niego w sequelu. Zwolennicy PvP narzekali trochę na rozbicie Strefy Mroku na trzy mniejsze obszary. Przyznaję, że to dziwny zabieg, który mi również nie przypadł do gustu, ale nie jest moim zdaniem wyjątkowo dokuczliwy.
Jakby The Division 2 była stworzona z myślą o mnie
Wszystko to sprawia, że The Division 2 to jedyna gra, która nigdy nie zniknęła z dysku mojej konsoli. Tylko na PlayStation 4 w grze spędziłem bez mała pół tysiąca godzin. A przecież gram teraz także na Xboxie, a nawet trochę pogrywałem na PC. Tak, pierwszą część również odpalałem na każdej dostępnej mi platformie, ale tylko jedną postać doprowadziłem do końca. W drugiej części przechodziłem grę najpierw solo, później z jedną grupą znajomych, a następnie z żoną i kilkorgiem innych znajomych, w każdym przypadku grając nową postacią. Ba, to właśnie doświadczenie z The Division 2 było dla mnie impulsem, aby pisać fanfiction osadzone w świecie gry, to także ta część popchnęła mnie w stronę cosplayu. Mam breloczki, czapki, podkładkę pod myszkę i naszywki z logo gry, obie książki. Ścieżka dźwiękowa z gry dwa lata z rzędu była najczęściej słuchaną przeze mnie muzyką na Spotify.
I choć wiem, że gdyby nie pierwsza część, zapewne nigdy ta obsesja by nie nabrała takich rozmiarów, tak to właśnie druga gra jest tą, która odcisnęła się na mnie najmocniej. Uważam, że to jeden z tych przypadków, gdzie udało się udoskonalić świetny pierwowzór i osiągnąć coś wielkiego. To też z tego powodu tak mocno smuci mnie to, że w obecnej chwili twórcy o tym tytule chcą już zapomnieć, zajęci nowymi projektami. Fani musieli wybłagać dodatkowe treści, na które czekaliśmy przeszło rok. Przyszłością serii ma być gra mobilna. Nie mam nic przeciwko mobilkom, ale obawiam się, że nadchodzący tytuł nie wytrzyma ciężaru moich oczekiwań. Pewnie dalej więc będę spędzał kolejne setki godzin w objętym wojną, postapokaliptycznym Waszyngtonie. Do zobaczenia gdzieś tam, Agenci!