Kącik Retro: Project Zero: Mask of the Lunar Eclipse (XSX). Na duchy z aparatem

Lunar Eclipse - grafika główna

Nic nie przeraża mnie bardziej od robienia zdjęć. Cały drżę już w momencie, gdy żona każe mi chwycić za aparat i zrobić jej ładne, a co dopiero wtedy, kiedy aparat okazuje się bronią do walki z japońskimi duchami. Niemniej, światowa premiera Project Zero: Mask of the Lunar Eclipse (czy też – jak seria zwie się w Stanach – Fatal Frame: Mask of the Lunar Eclipse) to całkiem spore wydarzenie. Niejapońscy fani na czwartą część kultowej serii musieli w końcu czekać długie piętnaście lat. Przełknąłem zatem ślinę, przyodziałem swoją najlepszą sukienkę i wyruszyłem na Roegetsu Island, by poznać tajemnicę tytułowej maski.

Kto, kurde, jest synem kogo?

Miejsce to jest o tyle istotne, że to właśnie tam przed dziesięcioma laty doszło do tragedii. Wszyscy mieszkańcy wyspy zaginęli w tajemniczych okolicznościach. Wyjątkiem była zaledwie piątka dziewczynek – w tym główne bohaterki, czyli Misaki Aso i Ruka Minazuki – które uszły z życiem, tracąc jednak swoje wspomnienia. W 1980 roku nadszedł jednak czas rozliczenia z przeszłością. Kiedy dwie z ocalałych dziewcząt umierają w tajemniczych okolicznościach, Misako w towarzystwie Madoki – piątej z dziewczyn – wyrusza na wyspę w celu ich odnalezienia. Krótko później z pomocą przybywa także Ruka, a niedługo potem na wyspie pojawia się również Choshiro Kirishima, powiązany ze sprawą detektyw.

Elitarny oddział ratunkowy wkracza do akcji.

Mam nadzieję, że powyższy zarys fabularny jest w miarę czytelny. Musiałem niestety mocno kluczyć między poszczególnymi wątkami, by nie zdradzić zbyt wiele z dość zawiłej i pełnej zwrotów akcji opowieści. Historia jest bowiem opowiadana nie tylko trzytorowo, bo wydarzenia śledzimy naprzemiennie z perspektywy Misaki, Ruki i Choshiro, ale również niechronologicznie. Sporą częścią zabawy jest zatem swoiste układanie puzzli i domyślanie się, co i kiedy tak naprawdę miało miejsce.

To jedna z tych opowieści, w których trzeba być bardzo uważnym i na bieżąco łączyć kropki. Spora w tym zasługa wątku paranormalnego. Roegetsu Island pełne jest w końcu duchów dawnych mieszkańców, dybiących na dusze bohaterów, więc dość szybko prosta historia o „misji” ratunkowej zamienia w pełną mistycyzmu i spirytualizmu opowieść, gdzie pradawne rytuały notorycznie przeplatane z wątkami tajemnych ugrupowań i przelewającego się do naszej rzeczywistości świata duchów. Zrozumienia całości zdecydowanie nie ułatwiają japońskie, obco brzmiące dla Europejczyka imiona, ale rozgryzienie tej fabularnej łamigłówki lub przynajmniej jej części daje sporo satysfakcji.

Lunar Eclipse - domek
Przerywniki filmowe bronią się nawet po latach.

Nowe miejsce, stare nawyki

Akcja Project Zero: Mask of the Lunar Eclipse z grubsza rozgrywa się mniej więcej podobnie, jak w każdym klasycznym survival horrorze. Trafiamy do tajemniczej, opuszczonej lokacji, po której przez następnych kilka godzin będziemy błądzić, zbierając amunicję, leki i dzienniki, a w międzyczasie próbując dojść do tego, gdzie powinniśmy się udać. Mask of the Lunar Eclipse w tej ostatniej kwestii sprawdza się naprawdę świetnie. Bardzo często nie mówi tego graczowi wprost, w zamian popychając go w odpowiednim kierunku mniej lub bardziej jasnymi wskazówkami w dziennikach i pojawiającymi się co rusz zjawami, które niejako prowadzą nas do celu. Psikus polega na tym, że choć zawsze wiedziałem dokąd pójść, nie zawsze niestety wiedziałem, po co dokładnie tam idę.

Nie wszystkie zjawy są jednak przyjazne, ba, większość jest w stosunku do nas nastawiona bardzo wrogo. Na całe szczęście każda z dziewczyn dość szybko na swojej drodze natrafia na Camerę Obscurę, czyli polaroid zdolny do zadawania duchom obrażeń. Wyjątkiem jest Choshiro, który zamiast aparatu znajduje magiczną latarkę o podobnych właściwościach. Brzmi to absurdalnie i takie w rzeczywistości jest, ale kiedy tylko kupimy konwencję, całość wypada zaskakująco naturalnie. Nie ma tu zbyt dużo rozwodzenia się nad sposobem działania tego fantastycznego sprzętu – stworzył go jakiś mistyk, zabija duchy, czasem ujawni jakąś wskazówkę, proszę nie zadawać pytań!

Lunar Eclipse - światełko
Większość przedmiotów ukazuje się tu w formie samego światełka.

Photographer Evil

Początkowo kilka wprawdzie i tak chciałoby się zadać, bo sposób użytkowania sprzętu nie jest zbyt jasno wytłumaczony. To znaczy, jasne, nakierowanie obiektywu na ducha i zrobienie mu zdjęcia nie jest jakąś wielką filozofią. Nie są nią także różne typy klisz, służące tu jako swoiste rodzaje amunicji. Zdecydowanie zbyt długo zajęło mi jednak zrozumienie, że zbierane w trakcie zabawy obiektywy o różnych właściwościach nie działają jak zwykłe ulepszenia aparatu, a bardziej jak różne typy broni, między którymi należy się przełączać. Mało tego, ich właściwości nie są automatycznie aplikowane, a należy je odpalić ręcznie, wydając na to zdobywane w trakcie walki punkty. Warto o tym pamiętać, bo dzięki konkretnym obiektywom możemy chociażby zamrozić przeciwników na moment w miejscu lub przez określony czas zadawać im większe obrażenia.

Dość ciekawą mechaniką jest natomiast tytułowy (przynajmniej w Stanach) fatal frame. Działa to, jak swego rodzaju kontra. Cyknięcie duchowi fotki na chwilę przed tym, kiedy jego atak dosięgnie naszej postaci, ogłuszy go na parę sekund, pozwalając nam na wykonanie serii potężnych zdjęć i często błyskawiczne zlikwidowanie delikwenta. Warto zatem opanować tę mechanikę do perfekcji, choć, szczerze powiedziawszy, wszystkie zjawy bezproblemowo odeślecie w zaświaty nawet bez niej. Project Zero: Mask of the Lunar Eclipse nie jest bowiem grą zbyt wymagającą. Powiedziałbym wręcz, że jest to jeden z przystępniejszych horrorów na rynku.

Lunar Eclipse - duszkowy portret
Duch pielęgniarki na tę chwilę jest jeszcze neutralnie nastawiony do głównej bohaterki. Jeszcze.

Horror, który nie straszy

Przykrą konsekwencją tego stanu rzeczy jest niestety fakt, że trudno mówić tu o jakimkolwiek strachu. Nawet grając w nocy na słuchawkach, jedyne co odczujecie, to niepokój wywoływany ciężką atmosferą oświetlanych niemalże wyłącznie blaskiem księżyca korytarzy opuszczonego szpitala dla obłąkanych, po których przyjdzie nam się poruszać. Składająca się głównie ze stukotów, jęków i skrzypnięć oprawa dźwiękowa skutecznie umacnia ten klimat, ale raczej nie będziecie obawiać się, że za rogiem może czekać na Was trudny przeciwnik. Plusem jest natomiast brak jakichkolwiek straszaków, choć w kontekście braku jakiegokolwiek wzbudzającego strach elementu z otwartymi ramionami przywitałbym nawet „straszne mordy”.

Widmowy remaster

Pewne zastrzeżenia mam również co do samej jakości odświeżonej wersji gry. Karta Project Zero: Mask of the Lunar Eclipse w cyfrowych sklepach zachwala poprawioną i ulepszoną oprawę graficzną, ale jest to trochę podkoloryzowana wersja rzeczywistości, wykreowana na potrzeby marketingu. Owszem, rozdzielczość wyraźnie podbito, lecz na tym w zasadzie poprawki się kończą. Modele postaci i lokacje wciąż zdecydowanie pamiętają czasy Nintendo Wii, a jakość tekstur w wielu miejsca wręcz woła o pomstę do nieba. Odrobinę tuszuje to panujący w grze mrok, a także nałożony na obraz filtr ziarna, ale w przypadku gry, w której główną mechaniką jest robienie zdjęć, nawet mniej wprawne oko zobaczy liczne niedociągnięcia.

W zasadzie jedyną wartością dodaną odświeżonej wersji są dodatkowe skórki dla postaci (do zakupienia osobno) oraz tryb fotograficzny, w którym bohaterowie mogą pozować wraz z duchami. To niestety wszystko, ale nie zmienia to faktu, że Project Zero: Mask of the Lunar Eclipse to wciąż całkiem smakowity kąsek dla fanów japońskiego horroru. Świetna atmosfera, intrygująca historia i unikalna mechanika rozgrywki bawią, a i sam fakt, że niejapońscy gracze nareszcie mogą doświadczyć tej odsłony serii w zrozumiałym dla nich języku (o ile jest to angielski, bo polskiej wersji brak) jest plusem samym w sobie.

Jeśli nadal nie czujecie się przekonani, koniecznie sprawdźcie recenzję Bartka oraz dyskusję na temat gry w TrójKast #039 – JedynKast.

Za dostarczenie gry do recenzji dziękujemy firmie Renaissance PR.
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.

Avatar photo
Moim ulubionym kolorem jest zielony, ale akceptuję też niebieski i czerwony. Choć preferuję siedzenie na kanapie, nie wzgardzę nawet taboretem. Staram się bowiem nie ograniczać i grać we wszystko, na wszystkim. Pasję do grania z radością łączę ze swoją drugą miłością – pisaniem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Scroll to top