Nowy tydzień, więc czas na krótkie podsumowanie drugiego odcinka serialowego The Last of Us – bezspoilerowo.
Na początku trzeba powiedzieć, że odcinek został wyreżyserowany przez Neila Druckmanna, który był jego reżyserskim debiutem. To, co zachwyca od początku odcinka, to klimat i atmosfera. Chciałbym napisać, że jest niczym wyjęta z gry, ale byłoby to krzywdzące dla serialu, który jest osobnym bytem i będą go oglądać również ludzie nie znający elektronicznego pierwowzoru.
Klikacze w akcji
Już przed premierą było wiadomo, że grzyb będzie się rozprzestrzeniał w nieco inny sposób niż przez zarodniki w powietrzu. Serial zamierza stawiać na bardziej naukowe wyjaśnienie. Szczególnie, że scena otwierająca to doskonały przykład, jak można rozszerzyć znany świat i wzbogacić go o nowe szczegóły. Scenarzyści sprytnie budują napięcie i nie odkrywają przed nami wszystkich kart. W końcu też pojawiło się nieco akcji i trzeba przyznać, że atmosfera grozy jest w The Last of Us widoczna.
Genialnie przeniesiono lokacje czy nawet całe dialogi z dzieła Naughty Dog. Cały świat The Last of Us jest „pięknie zniszczony”, gdzie natura łączy się z tym co budowali przez lata ludzie. Widać tutaj efekty budżetu i nie mogę się doczekać, gdy zobaczę inne lokacje przeniesiono wprost z gry.
Za największy plus odcinka uznaje jednak bohaterów i genialną dynamikę, która ich łączy. Pedro Pascal pomimo tego, że nie grał w grę, idealnie pasuje do Joela i świetnie oddaje jego charakter zmęczonego życiem faceta. Tak samo Bella Ramsey czy Anna Torv, która wcieliła się w adaptacji w Tess. Chemia pomiędzy tymi postaciami jest wspaniała i aż nie mogę się doczekać, co otrzymamy w dalszych odcinkach.
Podsumowanie
Drugi odcinek The Last of Us trzyma równie dobry poziom, co poprzedni. Uwielbiam te subtelne mrugnięcia do fanów gry, a serial zachwyca atmosferą i rozmachem. W HBO wiedzieli, na co postawić, a dzięki małym zmianom produkcja powoli odnajduje swoją tożsamość. Czekanie na kolejny tydzień będzie dla mnie torturą.