Bardzo długo byłem obrażony na Juiced 2: Hot Import Nights. Nie dość, że nie był on w moim mniemaniu zbyt dobrą produkcją, to w dodatku skubany ubił mi jeszcze markę, którą pokochałem pomimo jej wszystkich bolączek. Było to jednak lata tematu, a cała ta moja miłość skupiała się wyłącznie na pierwszej części (w Juiced: Eliminator zagrałem w końcu dopiero w tym roku), więc nadszedł najwyższy czas, by po raz kolejny wsiąść za kółko odpicowanej fury, wziąć udział w wirtualnej, lecz licencjonowanej imprezie Hot Import Nights i dać ostatniemu przedstawicielowi serii jeszcze jedną szansę.
Udane odkupienie
Niezmiernie cieszę się, że to zrobiłem, bo Juiced 2: Hot Import Nights sprawił mi przez ostatnie tygodnie masę frajdy. Oczywiście, olbrzymia w tym zasługa tego, że tym razem za kółkiem zasiadałem bez żadnych oczekiwań. Przynajmniej nie pozytywnych, bo, szczerze powiedziawszy, zakładałem, że zgrzytanie moich zębów skutecznie zagłuszy ryk wyścigowych bolidów. Mając tak niskie oczekiwania, zwyczajnie musiałem się pozytywnie zawieść, bo prawda jest taka, że Juiced 2: Hot Import Nights jest po prostu okej. Ani to wybitna produkcja, która zatrzęsie Waszym postrzeganiem wszechświata, ani też kolosalny paździerz, mogący wywołać w Was co najwyżej niekontrolowane skurcze jelita grubego. Jest po prostu okej.
Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że nie do końca brzmi to jak pozytyw, ale zważyć trzeba na to, że, pomimo obiegowej opinii, „średni” wcale nie oznacza „zły”. Toteż Juiced 2: Hot Import Nights, choć nie jest obecnie wymieniany jednym tchem wraz z Need for Speed: Most Wanted i Underground 2, jak najbardziej jest niezłym ich zamiennikiem dla fanów motoryzacji, głodnych ściganckich wrażeń i rozkochanych w kiczowatych modyfikacjach samochodów.
E ron don don
Wyścigowa otoczka wypada tutaj naprawdę przyjemnie, aczkolwiek należy zaznaczyć, że nie mamy tu do czynienia z nielegalnymi wyścigami, a raczej tunerskimi i w pełni zgodnymi z prawem wydarzeniami. W ogólnym rozrachunku nie zmienia to jednak kompletnie niczego. Na trasach wciąż rozbijają się rozbudowane o gigantyczne spojlery i body kity samochody – od kaszlaków pokroju Hondy Civic czy Volkswagena Polo aż po cuda techniki w stylu Pagani Zondy F Roadster i Koenigsegga CCX – obklejone dodatkowo często nad wyraz tandetnymi naklejkami. O legalności imprezy przypominają w zasadzie tylko poustawiane na zakrętach bandy z opon i rozbrzmiewający co rusz głos spikera, komentującego wydarzenia na torze. Poza tym fani „barokowej” epoki serii Need for Speed poczują się tu jak w domu.
Zmodyfikować można tutaj w zasadzie każdy element swojego samochodu, czego efekty mogą być naprawdę niezłe. Zmienić możemy, klasycznie, zderzaki, spojlery, maski, dokooptować można też wloty powietrza na dachu, a i takie drobnostki jak lusterka czy lampy również da się tu wymienić na inne. Mało tego, personalizowalne są także fotele i kierownica. Zobaczycie je wyłącznie w kamerze z kokpitu, która jest niestety na tyle niewygodna, że osobiście dość szybko przestałem się tym elementem przejmować. Sporo frajdy i satysfakcji daje natomiast obklejanie samochodu vinylami. Twórcy zaoferowali graczom masę nalepek, więc przy odrobinie czasu i wprawy można uzyskać naprawdę kapitalne efekty. Wszystko dostępne jest tu przy tym w zasadzie od razu, choć część naklejek odblokowuje się w nagrodę za wygranie poszczególnych wyścigów.
Spojlery na skalę światową
Cała kasa pozostaje przy tym w naszej kieszeni. Twórcy zrezygnowali z wybitnie upierdliwej konieczności wpłacania wpisowego z pierwowzoru. Zresztą to nie jedyna zmiana. Przemodelowano w zasadzie całą kampanię, która nareszcie ma tu konkretny cel. Bierzemy udział w mistrzostwach, więc zupełnie naturalnym jest, że naszym zadaniem jest pokazanie, iż jesteśmy kierowcą lepszym od naszych konkurentów, pnąc się mozolnie po kolejnych ligach, by finalnie wygrać ostateczny wyścig i stać się czempionem. Każda liga składa się natomiast z szeregu wytycznych, które należy zaliczyć, by móc awansować do kolejnej. Nie trzeba jednak kończyć ich wszystkich, bo każdy „poziom” pozwala na dość dużą wolność w wybieraniu zadań, których się podejmiemy. Wypada to naprawdę fajnie, a przy okazji zapewnia sensowne poczucie progresji.
Cieszy również spora różnorodność dyscyplin. Poza klasycznymi kółkami i ich eliminacyjnymi wariantami możemy tu wziąć udział również w kilku wariantach zawodów driftingowych, a całkiem przyjemną ciekawostką jest również swego rodzaju battle royale. Niby to zwykła „okrążeniówka”, ale każdy, kto dotknie bandy, odpada z wyścigu. Wraz z powracającą mechaniką dekoncentrowania przeciwników (wystarczy siedzieć im odpowiednio długo na zderzaku), czyni to z tego typu konkurencji bardzo przyjemne doświadczenie. Można poczuć się niczym tygrys, czekający aż ofiara popełni błąd i wyrżnie w barierki. Poza tym wytyczne mogą wymagać wygrania od nas zakładu z innym kierowcą (również o samochód), osiągnięcia konkretnej prędkości i podobnych głupotek, które robi się mimochodem. Niezbyt trafionym pomysłem jest natomiast konieczność odblokowywania ulepszeń silnika poprzez wykonywanie specjalnych wyzwań. Wolałbym je po prostu kupić.
Kopci, ale jedzie
Problemem jest niestety także model jazdy. Samochody w Juiced 2: Hot Import Nights prowadzą się nienaturalnie wręcz lekko, co przy pierwszym kontakcie mocno od gry odrzuca, zwłaszcza jeśli ostatnio zagrywaliście się chociażby w Forzę Horizon 5. Z czasem człowiek się do tego przyzwyczaja i wówczas gra się już naprawdę przyjemnie, aczkolwiek nadal wchodzenie w zakręty na ręcznym nie wypada zbyt naturalnie (choć już zawody driftingowe posiadają oddzielny i naprawdę przyjemny model jazdy). Część samochodów dodatkowo prowadzi się karygodnie źle. Melling Helcat notorycznie tracił sterowność (nie przyczepność, zaznaczam) na najmniejszym nawet wyboju, a Pagani Zonda F Roadster okazywała się na tyle niska, że dosłownie odbijała się niekiedy od krawężników. Na szczęście są to wyłącznie ekstremalne przypadki i większość pojazdów prowadzi się całkiem przyjemnie.
Nie wykluczam też, że mogły to być problemy, wynikające z niekompatybilności z systemem Windows 10. Juiced 2: Hot Import Nights jest obecnie małą bombą, bo wydania PC gry wyposażone były chociażby w zabezpieczenia SecuRom, a tytuł łączył się dodatkowo z zamkniętą już usługą Games for Windows Live, więc jest spora szansa na ewentualne problemy techniczne. U mnie na szczęście ograniczyło się to do absolutnego minimum, dzięki czemu mogłem cieszyć się całkiem przyjemną dla oka oprawą graficzną i ładnymi widokami, związanymi z najbardziej charakterystycznymi budowlami odwiedzanych obszarów, jak chociażby wieżą Eiffela czy Koloseum. Ślicznie prezentują się również samochody, aczkolwiek rzeczy takie jak jakość tekstur czy zasięg rysowania pozostawiają nieco do życzenia. Warto też zainstalować odpowiedni hotfix, naprawiający wyświetlanie obrazu w formacie panoramicznym. Domyślnie gra rozciąga po prostu proporcje 4:3 do 16:9.
Ułaskawienie dla mordercy
Są to jednak rzeczy, które nie uprzykrzają znacząco całego doświadczenia. Juiced 2: Hot Import Nights pomimo pewnych problemów wciąż pozostaje zaskakująco przyjemną i niezobowiązującą ścigałką. Budowany przez tunerską otoczkę oraz niespodziewanie niezłą ścieżkę dźwiękową klimat wywołuje poczucie nostalgii i tęsknoty za godzinami spędzonymi w Need for Speed: Underground 2. Nie jest to oczywiście tytuł równie dobry, co dzieło EA Black Box, ale całemu doświadczeniu jest do niego zdecydowanie bliżej niż zeszłorocznemu Need for Speed: Unbound. Toteż jeżeli tęskno Wam do podobnych klimatów, a nie chcecie po raz n-ty wracać do Bayview, jak najbardziej warto się Juiced 2: Hot Import Nights 2 zainteresować.
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!