Jaki Mortal Kombat jest, każdy widzi. Przedstawianie tejże marki poniekąd mija się z celem, bo w ciągu trzydziestu lat od premiery jej pierwszej odsłony powiedziano o niej już chyba wszystko, co powiedzieć było można. Toteż nie zamierzam Was zanudzać wywodami o jej historii i wpływie na branżę, choć – nie ukrywam – prawdopodobnie o te tematy zahaczymy. Jako że jest to mój absolutnie pierwszy kontakt z oryginalnym Mortal Kombat, a ze względu na jego wiek, jestem przekonany, że przynajmniej część z Was również nigdy w niego nie grała, chciałbym odpowiedzieć na pytanie, czy do Mortal Kombat wciąż warto wracać?
Można pomylić z prawdziwością!
Nie da się bowiem ukryć, że wiele z kultowych produkcji z dawnych lat obecnie jest dla nowego gracza niemalże niegrywalne. Jeżeli nie ze względu na przestarzałe mechaniki, to na wiekową oprawę graficzną, która niegdyś może i faktycznie wywoływała opad szczęki, ale dziś budzi co najwyżej uśmiech politowania. Mortal Kombat to ciekawy przypadek zwłaszcza w kontekście tego drugiego zagadnienia, bo wizualnie tytuł ten zdecydowanie wyróżnia się spośród konkurencji, będąc w pewnym sensie fotorealistycznym.
Jakby w końcu nie patrzeć, nie ma nic bardziej fotorealistycznego od fotografii, a to właśnie digitalizowane zdjęcia aktorów wykorzystano do stworzenia jakże ikonicznych postaci. Przyznam, że tego elementu Mortal Kombat obawiałem się najbardziej, drżąc z trwogi na samą myśl o paskudnie rozpikselowanych sylwetkach bohaterów. Tymczasem okazuje się, że całość zestarzała się z zaskakującą gracją, bo choć kontrast pomiędzy rysowanymi tłami a digitalizowanymi wojownikami uderza po oczach dość mocno, to paradoksalnie w jakiś przedziwny sposób łączy się to w spójną całość.
Może to efekt tego, że przez lata – nawet nie grając – zdążyłem się napatrzeć na ten styl graficzny na tyle, by mój mózg zaczął postrzegać go jako coś jak najbardziej naturalnego. Jednak mimo wszystko trudno jest mi nie dostrzec uroku oprawy graficznej Mortal Kombat. Zwłaszcza że w trakcie rozgrywki jest ona w pełni czytelna i w najmniejszym stopniu nie wpływa na zdolności bojowe gracza. Tego samego nie mogę niestety powiedzieć o menu, które – choć do bólu proste – przy pierwszym kontakcie jest zabójczo wręcz nieczytelne.
Ręka, noga, mózg na ścianie
Na szczęście lwią część czasu spędzamy na arenie, gdzie Mortal Kombat naprawdę błyszczy. Tym, co ujmuje przy pierwszym kontakcie, jest to, jak nieskomplikowana jest to produkcja. Obecne odsłony atakują gracza dziesiątkami postaci, z których każdą wyposażono w rozległe listy kombosów i kilka stylów walki, nie wspominając o możliwości zabawy w przebieranki. Tymczasem Mortal Kombat w 1992 roku oferował siedmiu bohaterów, po dwa komba każdy. Tyle. Może się to wydawać śmiesznie mało (i z dzisiejszego punktu widzenia faktycznie jest), ale do szczęścia niczego więcej absolutnie nie trzeba.
Tego typu prostota jest niesamowicie odświeżająca w czasach, kiedy każda kolejna gra zasypuje nas toną często bardzo podobnej do siebie zawartości, jednocześnie zapowiadając kolejne rozszerzenia i dodające kontent aktualizacje. Zwłaszcza że wszystkimi bohaterami walczy się odczuwalnie inaczej, a różnorodne, pomimo ich niskiej liczby, umiejętności specjalnie sprawiają, że każdy z nich stanowi nowe wyzwanie. Zachowano przy tym odpowiedni balans, więc niezależnie od tego, czy walczymy przeciwko lubującemu się w kopniakach Liu Kangiem, rzucającemu sztyletami Kano, czy przyciągającemu nas do siebie Scorpionowi – nigdy nie czujemy, by gra próbowała nas oszukać. No, może poza Raydenem, bo ileż można latać w tę i we w tę, do jasnej ciasnej?!
Tego chyba nie da się wyleczyć…
Nie można w tym miejscu nie wspomnieć o kontrowersyjnej w momencie premiery mechanice fatality, pozwalającej na widowiskowe i drastyczne zakończenie żywota pokonanego przeciwnika. To w końcu ona sprawiła, że grą zainteresowali się prawnicy, w efekcie doprowadzając do powstania instytucji ESRB. Mortal Kombat przez lata postrzegany był jako jedna z najbardziej krwawych produkcji, lecz oryginał po latach wygląda po prostu komicznie. Jasne, bohaterowie paleni są żywcem, a ich głowy wyrywane są razem z kręgosłupami, ale ze względu na przestarzałą oprawię wizualną oraz rosnący poziom drastyczności kolejnych odsłon serii, wątpię, by jeszcze robiło to na kimkolwiek jakiekolwiek wrażenie.
Wciąż jest to jednak przyjemny smaczek, który dodaje rozgrywce charakteru. Wystukanie odpowiedniej kombinacji klawiszy, skutkujące dekapitacją oponenta, każdorazowo dawało mi sporo satysfakcji. Nawet jeżeli w tej odsłonie są one banalnie proste, a zamordowani przeciwnicy i tak wracają w końcu w późniejszym etapie turnieju, kiedy po sześciu klasycznych pojedynkach przychodzi pora na serię trzech potyczek przeciwko dwóm wojownikom naraz.
Kelner, w moim komputerze jest automat!
Mortal Kombat to zdecydowanie wymagający tytuł, którego nie da się ukończyć, bezmyślnie klepiąc przyciski ataku. Wprawdzie gra oferuje aż pięć poziomów trudności, ale nawet na najniższym z nich trzeba grać świadomie i myśleć o tym, co się robi. Wiem, bo jako absolutny bijatykowy laik, to właśnie na nim brałem udział w turnieju Shang Tsunga. Niemniej, niezależnie od poziomu Waszej wprawy, jestem przekonany, że walka w Mortal Kombat sprawi Wam masę frajdy. Starcia są szybkie, a powrót do walki po przegranej jest równie błyskawiczny, co skutecznie wywołuje syndrom jeszcze jednej walki.
Sporą upierdliwością jest natomiast fakt, że wersja PC ma kilka pozostałości po wersji automatowej. Na ten przykład, rozpoczętej rozgrywki nie da się w żaden sposób zapauzować, więc w razie nagłej konieczności odejścia od komputera jedyną opcją jest pozostawienie naszego bohatera na łasce przeciwnika. W teorii nie powinno być to większym problemem, bo w razie przegranej walki możemy po prostu ją powtórzyć, ale każdorazowo kosztować będzie nas to jeden kredyt. Tych dostajemy zaledwie cztery, bez możliwości zwiększenia tej liczby. Grając na automacie, można byłoby po prostu wrzucić dodatkową monetę i kontynuować zabawę, ale na PC trzeba albo nauczyć się przejść grę na czterech życiach, albo – tak jak ja – ustawić tryb free play w ukrytym menu opcji.
Działa! I to nawet bez instrukcji!
Pod względem czysto technicznym nie mam się absolutnie do czego przyczepić. GOG wykonał kawał dobrej roboty i Mortal Kombat śmiga perfekcyjnie nawet na współczesnych sprzętach (no, może nie licząc dziwnego, czarnego paska u dołu ekranu). Większość upierdliwości wynikała głównie z wieku gry i automatowego rodowodu, toteż na niemalże nieistniejące i skąpe w opcje menu można przymknąć oko. Podobnie jak na sterowanie, które na klawiaturze jest diabelnie wręcz niewygodne, ale zawsze można podpiąć joystick lub – dzięki magii DOSBoxa – podpiąć konkretne klawisze pod przyciski pada i cieszyć się grą w nad wyraz wygodny sposób.
Sporym problemem jest natomiast to, że wersja sprzedawana przez GOG nie zawiera instrukcji w żadnej formie, co nie tylko jest dość niecodzienne, ale znacząco utrudnia też zabawę. Podstawowych informacji pokroju klawiszologii i listy ciosów musiałem szukać w sieci, bo pierwotnie zawierała je właśnie dołączana do gry książeczka. Przynajmniej tak domniemuje, bo przecież nie widziałem jej na oczy. Minimum kurtuazji byłoby dorzucenie do folderu z grą choćby pliku tekstowego z tak podstawowymi informacjami. W efekcie o tym, że gra mimo wszystko posiada opcję pauzy pod przyciskiem „P” dowiedziałem się dopiero przypadkiem, nagrywając gameplay na klawiaturze.
Ponadczasowy klejnot
Nie zmienia to jednak faktu, że Mortal Kombat to wciąż diabelnie grywalna produkcja, która wywołuje banana na twarzy już na sam jej widok. Nawet moja żona, która grywa raczej sporadycznie i wyłącznie w nowsze tytuły, była strasznie podekscytowana, kiedy zobaczyła odpalonego na komputerze Mortala. Toteż uważam, że jeżeli jesteście choć trochę ciekawi historii gier albo po prostu macie ochotę na dobrą, nieprzekombinowaną bijatykę, to śmiało możecie po pierwsze Mortal Kombat sięgnąć, aczkolwiek prawdopodobnie nieco lepszym pomysłem byłoby sprawdzenie Mortal Kombat Trilogy, stanowiące połączenie oryginalnej trylogii w jednej grze.